Выбрать главу

Gdy Claire weszła, Ned Tibbetts odwrócił się i kiwnął jej głową. Nie było to ciepłe powitanie, ale mieścił się w nim pewien niechętny szacunek.

– Dzień dobry, pani doktor.

– Dzień dobry, panie Tibbetts.

– Będziemy dziś mieli paskudny wiatr.

Ned odwrócił się do pozostałych Dinozaurów, którzy na różne sposoby dali znać, że zauważyli jej wejście, i znów pogrążył się w rozmowie. Tylko dwóch z nich znała z nazwiska, innych jedynie z widzenia. Claire siedziała sama w swoim kącie, jak przystoi człowiekowi z zewnątrz. O, ludzie byli uprzejmi, uśmiechali się do niej i grzecznie odnosili, ale osiem miesięcy w Tranquility stanowiło dla miejscowych jedynie przelotny pobyt, przygodę dziewczyny z miasta, która postanowiła zakosztować prostego życia. Wszyscy najwyraźniej zgadzali się, że zima okaże się dla niej próbą. Cztery miesiące burz śnieżnych i lodu wygnają ją z powrotem do miasta, tak samo jak wygnały dwóch poprzednich lekarzy, przybyłych z daleka.

Nadine postawiła przed Claire parującą filiżankę kawy.

– Pani pewnie wszystko o tym wie? – zapytała.

– O czym?

– O tej kości. – Nadine stała i czekała cierpliwie, co Claire dorzuci do powszechnego zasobu wiedzy. Podobnie jak większość kobiet z Maine, Nadine głównie słuchała. To mężczyźni mówili. Claire słyszała ich w miejscowym sklepie żelaznym, z tysiącem drobiazgów czy na poczcie. Stali i gadali, a ich żony czekały, spoglądając w milczeniu.

– Podobno to kość dziecka – powiedział Joe Bartlett, okręcając się na stołku, by spojrzeć na Claire. – Kość udowa.

– To prawda, pani doktor? – spytał inny.

Dinozaury jak jeden mąż odwróciły się ku Claire.

– Najwyraźniej wszystko już o tym wiecie – odpowiedziała z uśmiechem.

– Słyszeliśmy, że była mocno pokiereszowana. Może nożem, może siekierą. A potem dobrały się do niej zwierzęta.

– Ale wam dziś wesoło! – parsknęła Nadine.

– Przez trzy dni w lesie szopy i kojoty oczyszczą każdą kości do białości. Potem złapały ją psy Elwyna. Wie pani, on je rzadko karmi, więc taka kość to dla nich smaczny kąsek. Może jego psy obrabiały ją już od tygodni. Elwynowi nie przyszłoby do głowy, żeby się kości przyjrzeć.

– Elwynowi w ogóle nigdy nic nie przychodzi do głowy – roześmiał się Joe.

– Może on sam zastrzelił to dziecko. Pomylił je z jeleniem.

– Ta kość wyglądała na bardzo starą – powiedziała Claire. Joe Bartlett kiwnął na Nadine.

– Zdecydowałem się. Zjem kanapkę Monte Christo.

– Ho, ho, ho, Joe sobie dziś dogadza! – wykrzyknął Ned Tibbetts.

– A pani, pani doktor? – spytała Nadine.

– Poproszę kanapkę z tuńczykiem i zupę grzybową.

Jedząc lunch, Claire przysłuchiwała się snutym przez mężczyzn rozważaniom na temat kości. Nie sposób było ich nie słyszeć: trzech z nich nosiło aparaty słuchowe. Większość pamiętała wydarzenia z ostatnich sześćdziesięciu lat i teraz roztrząsała rozmaite możliwości. Może to ta dziewczyna, która spadła z urwiska Bald Rock? Nie, przecież znaleźli jej ciało. A może to córka Jewettów? Uciekła, gdy miała szesnaście lat. Nie, jej matka mówiła, że mieszka w Hartford; zresztą ta dziewczyna ma teraz koło sześćdziesiątki i pewnie jest już babcią. Fred Moody powiedział, że jego żona Florida jest zdania, iż zabita dziewczyna musiała być z daleka – może z tych, co przyjeżdżają w lecie. Tranquility wiedziało, co się dzieje ze stałymi mieszkańcami. Ktoś by przecież pamiętał, że zniknął miejscowy dzieciak.

Nadine ponownie napełniła kawą filiżankę Claire.

– Ależ oni gadają i gadają. Można by pomyśleć, że od tego zależą losy świata.

– A skąd tyle wiedzą o tej kości?

– Joe jest cioteczno-ciotecznym bratem Floyda Speara, tego policjanta. – Nadine zaczęła wycierać ladę baru długimi, szybkimi ruchami, zostawiając w powietrzu lekki zapach chloru. – Słyszałam, że dziś ma przyjechać specjalista z Bangoru. Moim zdaniem, to musiał być jakiś turysta.

Była to odpowiedź na wszystko. Jakiś turysta. Czy chodziło o niewyjaśnioną zbrodnię, czy nie zidentyfikowane ciało, „jakiś turysta” zawsze stanowił dobrą odpowiedź. Każdego roku w czerwcu liczba mieszkańców Tranquility rosła czterokrotnie, gdy zamożne rodziny z Bostonu i Nowego Jorku zaczynały napływać na wakacje. W tej spokojnej kolonii wysiadywali przez lato na gankach domków nad jeziorem, podczas gdy ich dzieci pluskały się w wodzie. W sklepach Tranquility kasy dźwięczały wesoło, bo turyści zasilali dolarami miejscową gospodarkę. Ktoś musiał sprzątać ich domki, naprawiać drogie samochody, pakować zakupy. Zarobki z tych kilku krótkich miesięcy utrzymywały tutejszą ludność przez resztę roku.

To dzięki pieniądzom przybyszów się tu tolerowało. Dzięki pieniądzom i temu, że we wrześniu, gdy zaczynały opadać liście, znikali, zostawiając miasteczko miejscowym.

Claire skończyła jeść i wyruszyła do gabinetu.

Elm Street, główna ulica Tranquility, biegła równolegle do brzegu jeziora. U jej szczytu znajdował się warsztat samochodowy i stacja benzynowa Joego Bartletta, którą prowadził aż do emerytury, przez czterdzieści dwa lata. Teraz pałeczkę przejęły dwie jego wnuczki, które napełniały baki i zmieniały olej. Szyld nad warsztatem głosił dumnie: „Joe Bartlett i wnuczki”. Claire zawsze podobał się ten napis – uważała, że coś mówi o Joem Bartletcie.

Koło budynku poczty ulica zakręcała na północ. Wiatr z północnego zachodu świstał już nad jeziorem i wciskał się w wąskie przejścia między budynkami. Dlatego spacer po chodniku przypominał przechodzenie przez szereg lodowatych strumieni. Z okna nad sklepem „Za Jedną Cenę” przyglądał jej się kot, jakby zastanawiał się nad głupotą istot wychodzących na dwór w taką pogodę.

Tuż za sklepem z tysiącem drobiazgów stał żółty wiktoriański dom, w którym mieścił się gabinet Claire.

Budynek należał niegdyś do doktora Pomeroya, który miał w nim gabinet i mieszkanie. Na szybie z mlecznego szkła w drzwiach wciąż widniał napis GABINET LEKARSKI. Choć tabliczkę „dr med. James Pomeroy” zastąpiła tabliczka ze słowami „dr med. Claire Elliot, lekarz rodzinny”, Claire czasem wydawało się, że cień starego nazwiska wciąż przegląda przez szybę, nie chcąc ustąpić miejsca nowemu.

Recepcjonistka Vera nawijała w słuchawkę telefonu, a jej bransoletki dźwięczały głośno, gdy przewracała strony w książce wizyt. Fryzura Very odpowiadała osobowości: była rozwichrzona, gęsta i nieco nieświeża. Recepcjonistka przykryła dłonią słuchawkę i powiedziała do Claire:

– Mairead Tempie jest w gabinecie. Boli ją gardło.

– Jak wygląda reszta popołudnia?

– Jeszcze dwie osoby, i to wszystko.

Co daje dzisiaj tylko sześciu pacjentów, zmartwiła się Claire. Od wyjazdu letników praktyka lekarska Claire wyraźnie się skurczyła. Była jedynym lekarzem praktykującym w Tranquility, ale większość miejscowych jeździła do doktora do oddalonego o trzydzieści kilometrów Two Hills. Claire wiedziała, dlaczego tak jest: niewiele osób w miasteczku wierzyło, że ona przetrwa zimę, uważali więc, że nie ma sensu przyzwyczajać się do lekarza, którego za rok już tu nie będzie.

Mairead Tempie należała do tych nielicznych pacjentów, którzy przychodzili do Claire, ale tylko dlatego, że nie miała samochodu. Jej dom stał półtora kilometra za miasteczkiem. Siedziała teraz na kozetce, oddychając ze świstem po spacerze w zimnym powietrzu. Osiemdziesięciojednoletnia Mairead nie miała zębów ani migdałków i niewiele szacunku dla wiedzy.

Claire obejrzała gardło staruszki.

– Rzeczywiście jest bardzo zaczerwienione.

– Sama to mogłam pani powiedzieć.

– Jednak nie ma pani gorączki, a węzły chłonne nie są powiększone.