Выбрать главу

Cóż, bardzo pragnąłbym spotkać się z tobą… I jednocześnie uważam, że to pomysł fatalny dla nas obojga. Mógłbym obudzić w tobie okruchy wspomnień o nim, nie zawsze tych przyjemnych. On zapewne dysponował tym straceńczym, desperackim rodzajem osobowości, posiadał to makabryczne poczucie wolności odkrywane przez umierających – gotowych podjąć każde ryzyko i zdobyć się na wszystko, ponieważ zostało tak niewiele czasu – które imponuje pewnym kobietom, tę makabryczną męskos’ć, w której kobiety zakochują się na zabój. Pojmuję ów specyficzny urok i sądzę, że miał w sobie coś, co skłoniło cię do rezygnacji z własnego życia. Coś jednak każe zastanowić mi się także, z niepokojem i zaciekawieniem, czy nie było, lub nie ma, przypadkiem czegoś, co ty dostałaś w zamian za dźwiganie tego szalonego brzemienia. Innymi słowy, będziesz musiała dokończyć kurację z choroby antysemityzmu bez mojego udziału. Jestem przekonany, że znajdzie się mnóstwo żydowskich mężczyzn, gotowych rozkochać w naszym narodzie kobietę tak skłonną do poświęceń pielęgniarkę o tak pięknej duszy i powierzchowności, o tak zręcznych dłoniach, o tak znakomitym zdrowiu… Ja jestem już za stary do takiego zadania. W życiu przeszedłem już swoje.

Mogę natomiast zaproponować jedno: że napiszę za niego i wydam pod jego nazwiskiem to, czego on nie był w stanie napisać. Obiecuję, że wczuję się całkowicie w paranoika, jakim on był, i uczynię wszystko, by ludzie uwierzyli, iż rzecz wyszła spod jego pióra. Stworzę traktat o diasporyzmie, z którego byłby dumny. «Moglibyśmy podjąć współpracę, rzekł mi kiedyś, stać się twórczym duetem, zamiast walczyć ze sobą.» Cóż więc, niech tak się stanie. Protestował, ponieważ usiłowałem go zastopować. To prawda. Póki żył i szalał, nie mogłem postępować inaczej. Musiałem z nim wojować. Ale po jego śmierci chcę mu podać dłoń i dostrzec tę wartościowszą stronę jego osobowości. Byłbym głupcem, byłbym marnym pisarzem, gdybym teraz, kiedy odszedł, nie zagarnął, jako jego lustrzane odbicie, części pozostawionego przezeń skarbu (z wyłączeniem ciebie). Ów drugi P.R. zapewnia cię, że głos ani ręka nie zadrżą mu z powodu ostrzeżeń sobowtóra”.

Odpowiedź na ten list nie nadeszła.

Zaledwie tydzień po tym, jak przesłałem ostateczną wersję manuskryptu do jego biura, Smilesburger zadzwonił z lotniska Kennedy’ego. Otrzymał przesyłkę i przeczytał ją. Pytał, czy ma przyjechać do Connecticut, żeby porozmawiać ze mną o książce, czy też wolałbym spotkać się z nim na Manhattanie. Zatrzymał się tam u syna i synowej na West Side.

W chwili gdy usłyszałem przez telefon jego głęboki, dudniący głos – lub też ową ciepłą nutę zadowolenia z powodu faktu, że podporządkowałem się jego życzeniu – zdałem sobie sprawę, jak dziwaczne łączyły mnie z nim układy. Zajrzałem do prowadzonego przez siebie dziennika I przekonałem się, jak zabawne były usiłowania wmówienia sobie, iż potrzebowałem Smiłesburgera, aby potwierdził fakty i prawdziwość moich zapisków, jak groteskowa była wiara w to, że podjąłem z nim współpracę, licząc na odniesienie profesjonalnych korzyści. W istocie zrobiłem, co zrobiłem, bo on tak chciał. Byłem mu posłuszny jak inni jego podwładni – zachowałem się jak Uri i sam nie wiedziałem dlaczego. Dotychczas nigdy w życiu nie przesłałem żadnego ze swych rękopisów cenzorowi. Wzdragałby się przed tym każdy, kto czuje się niezależnym pisarzem, komu swoboda twórcza na tyle weszła w krew, że stała się drugą naturą; kto sam nakreśla sobie granice własnej kreatywności. Ja zaś stoczyłem się do roli żydowskiego chłopca posłusznego, czy mu się to podoba czy nie, starszym patriarchom. Żydzi uznali mnie za winnego „rozsiewania informacji”, domagając się „odpowiedzialności” od czasów, kiedy jako niespełna trzydziestolatek zacząłem publikować swoje utwory. I choć te ataki nie spływały po mnie, co usiłowałem udawać, jak woda po kaczce, to jednak jakoś nie dawałem się zbijać z pantałyku. Twierdziłem głośno, że sam wiem, co mi wolno pisać. I że na tym właśnie polega odpowiedzialność. Skoro tworzy się fikcję, to z niczym nie trzeba się kryć. I tak dalej.

A jednak teraz, dwukrotnie starszy od tamtego młodego pisarza, który wykrzykiwał swe kredo: „Być niezależnym!”, wyruszyłem w trzystukilo-metrową drogę do Nowego Jorku, gdzie następnego dnia, wcześnie rano, miałem spotkać się ze Smilesburgerem, żeby usłyszeć, co on pragnie usunąć z mojej książki. Tworząc fikcję nie trzeba się z niczym kryć, ale gdy nie chodzi o fikcję, to istnieją pewne ograniczenia? Tego miałem dowiedzieć się od Mossadu.

Dlaczego właściwie szedłem mu na rękę? Czy zawsze się tak dzieje pomiędzy dwojgiem ludzi, z których jeden podejrzewa, że chodzi o jakieś machinacje, a drugi czuje się potężniejszy? Czy izraelskie władze mają realne możliwości zmuszenia mnie do wypełniania ich życzeń? A może Smilesburger zdał mi się taki światowy, bo porusza się pośród tragedii prawdziwego życia, ja zaś jedynie taplam się w basenie sztuki? Czy przy jego potężnym – potężnym w wymiarze romantycznym – umyśle ja jestem intelektualnym słabeuszem i dlatego ufam jego opiniom bardziej niż własnym? Czy on jest jak ten archetypiczny, żydowski patriarcha z długą brodą, przesuwający figury po szachownicy? Coś w Smilesburgerze przypominało mi ojca – nie tego rodzonego, ale fantastycznego – do tej pory sprawującego nade mną pieczę. Ja pokonałem fałszywego Philipa Rotha, a Smilesburger zwyciężył tego prawdziwego! Starałem się mu opierać, próbowałem się wykłócać, lecz w końcu zawsze robiłem to, co chciał – dawałem za wygraną i czyniłem wszystko, co on mówił!

Cóż, tym razem będzie inaczej. Tym razem ja narzucę warunki.

Smilesburger wybrał na miejsce naszego spotkania żydowską jadłodajnię na Amsterdam Avenue, gdzie specjalnością były potrawy z wędzonych ryb, niegdyś wyglądającą swojsko i staroświecko, póki ktoś nie wpadł na pomysł „modernizacji” wnętrza. Dawny klimat gdzieś się ulotnił. To miejsce przypominało mi niektóre parterowe mieszkania kolegów z lat dziecięcych, kolegów mających rodziców sklepikarzy, pałaszujących pospiesznie jedzenie w ciasnych komórkach na zapleczu. W Newark, jeszcze w latach czterdziestych, kupowaliśmy na niedzielne śniadanie lśniące, tłuste klenie, blade filety z karpia, zaprawione papryką mięso z soboli – wszystko owinięte w gruby, woskowany papier – w prowadzonym przez pewną rodzinę sklepiku za rogiem, z którego roznosił się dokładnie taki zapach, jaki panował tutaj. Podłoga posypana była trocinami, na pólkach stały puszki z rybami w sosie bądź oleju, a obok kasy znajdował się spory kawał kruchej chałwy. Zza lady dochodziła kwaśna woń octu, pomieszana z zapachem cebuli, śledzi oraz innych ryb – marynowanych, solonych, wędzonych, gotowanych. Sklepiki takie zapewne niewiele zmieniły się od czasów średniowiecznych gett. Zaopatrywali się w nich ci, co żyli skromnie i nie mogli pozwolić sobie na stołowanie się w modnych restauracjach; marynarze i prości ludzie, dobrze obeznani ze smakiem starożytnych konserwantów. Pobliska elegancka restauracja, gdzie moja rodzina raz na miesiąc udawała się na „ekstrawagancki” obiad, również nosiła to charakterystyczne piętno prowinc-jonalizmu – sala nie różniła się wiele od wnętrz, do których przywykły nasze oczy. Nic nie wydawało się szokująco nowe, dziwaczne, nic nie odrywało myśli czy wzroku od jedzenia. Swojskie dania pochłaniało się w prostym otoczeniu, na prostych stołach, z prostych talerzy; żadnego zbytku, przepychu, przeciwieństwo kulinarnych dziwactw z komediowych, oświetlonych kandelabrami, żydowskich salonów Fontainebleau, tych z Miami Beach. Kasze jęczmienne, jaja, cebula, zupy z kapusty czy buraków, zwykłe, codzienne posiłki, przygotowane na starą modłę i zjadane beztrosko, bez zaambarasowania, z tanich talerzy i półmisków.