Выбрать главу

– Naturalnie, że pan nie chce. Pańskie wspomnienia są wspaniałym materiałem na powieść. Nie mógł pan wyrazić się jaśniej.

– To dobrze. Pojechałem, gdzie pojechałem, zrobiłem to, co zrobiłem, czegoś się dowiedziałem, coś zobaczyłem… I niczego, co wydarzyło się w Atenach, absolutnie niczego, nie da się zastąpić jakąś bajką. Autentyczne wypadki miały wewnętrzną spójność…

– To, co pan mówi, trzyma się kupy.

– Ja się nie prosiłem o tamto zadanie. To wyście mi je narzucili i to niezbyt grzecznie. Wypełniłem narzucone warunki, przesłałem panu rękopis przed jego opublikowaniem. W istocie, jest pan pierwszą osobą, która się z nim zapoznała. Nie musiałem tego robić. Wróciłem do Ameryki. Otrząsnąłem się już z uzależnienia od halcionu. Od tamtej pory napisałem cztery książki. Znowu jestem sobą, stoję mocno na ziemi. A jednak to zrobiłem: chciał pan przejrzeć rękopis i miał pan okazję.

– I dobrze się stało. Lepiej, że książka trafiła w moje ręce, a nie kogoś, kogo by panu przydzielono.

– Tak? Co pan mi usiłuje wmówić? Że Mossad zajął się mną tak, jak ajatollah Rushdiem?

– Powiadam panu jedynie, że ten ostatni rozdział wywołałby oddźwięk.

– No cóż, gdyby ktoś zgłosił się do mnie z pretensjami, to odesłałbym go prosto do pańskiego ogródka.

– To nic by nie dało. Zajmą się sprawą, choćbym wyrażał się o panu w samych superlatywach, choćby pisanie i publikacja tej części stanowiła dla pana wspaniałą przygodę literacką… Musi pan wiedzieć, że wydanie rozdziału naruszałoby interesy kraju. Ci ludzie zakładają, że ma pan we krwi lojalność w stosunku do Izraela i publikację tegoż rozdziału odebraliby jako akt zdrady.

– Nie jestem i nigdy nie byłem waszym pracownikiem.

– Nie „naszym”… Ich pracownikiem – poprawił.

– Nie zaproponowano mi żadnego wynagrodzenia, zresztą nie prosiłem o nie.

– I pańska sytuacja nie różni się zbytnio od położenia tych Żydów na całym świecie, którzy z własnej woli oddali Mossadowi swe usługi. Żydzi z diaspory to specyficzna grupa… Pełno w niej osób działających na rzecz naszego wywiadu. Stanowią oni dla Mos-sadu prawdziwy majątek. Izrael, małe państewko, musi utrzymywać potężny aparat bezpieczeństwa. Bez niego i bez pomocy Żydów na całym świecie byłoby bardzo słabe. Ludzie, którzy wypełnili zadania podobne do pańskiego, nie czynili tego dla pieniędzy ani dla prywatnych celów, lecz na rzecz żydowskiego państwa. Wynagrodzeniem, całym wynagrodzeniem, była satysfakcja z wypełnienia żydowskiego obowiązku.

– No cóż, nie odbierałem ani nie odbieram tego w taki sposób.

W tej chwili przyniesiono jedzenie. Smilesburger wszczął z hinduskim kelnerem rozmowę o śledziach, powiadając, jak przygotowywała je jego świętej pamięci matka: ile dodawała octu, jaka była proporcja octu do cukru, a do tego ile jajek, cebuli itd.

– Wtedy siedź nabierał specyficznego smaku – podsumował i zwrócił się do mnie. – A jednak zgodził się pan ze mną porozmawiać.

– Dlaczego miałbym się nie zgodzić?

– Bo nie sądzę, że polubił mnie pan tak, jak ja polubiłem pana.

– Kto wie?… – odparłem. – Może się pan jednak myli?

– Kiedy w życiu cynicznego abnegata pojawia się ta charakterystyczna tęsknota za smakiem niewinnego dzieciństwa? I czy mogę opowiedzieć tamten dowcip, teraz, kiedy słodzony śledź trafił już do pańskiego żołądka?… Otóż do żydowskiej restauracji, takiej jak ta, przychodzi pewien facet. Siada przy stoliku, bierze menu, przegląda spis dań. W końcu decyduje się na coś i rozgląda się za kelnerem, który okazuje się Chińczykiem. Chiński kelner pyta się w doskonałym jidysz: „Vos vilt ihr essen?”…

Co pan sobie życzy do zjedzenia? Klient jest zdumiony, mimo to składa zamówienie. Chińczyk powiada: proszę nadzieję, że będzie smakowało i tak dalej, wszystko w jidysz. Pośrodku klient bierze rachunek i idzie zapłacić do kasy, za którą siedzi właściciel lokalu, masywny gość w fartuchu. Właściciel pyta klienta z zabawnym akcentem, podobnym do mojego: „Zadowolony pan?”. Rozanielony klient odpowiada: „Oczywiście. Jedzenie było znakomite”.

A kelner i to zdumiewające… ten chiński kelner mówi idealnym jidysz „Ciii… powiada właściciel, nie tak głośno. On myśli, że mówi po angielsku”.

Zacząłem się śmiać, a on spytał:

– Nie znał pan tego?

– Może się wydawać, że znam wszystkie kawały o Żydach i Chińczykach, ale nie… Tego nie słyszałem.

– Stary, brodaty dowcip.

– Nigdy go nie słyszałem.

Jedliśmy dalej w milczeniu, a ja zastanawiałem się, czy w tym człowieku jest chociaż kropla szczerości. Czy potrafi ulegać jakimkolwiek namiętnościom, czy też całkiem opanował go instynkt chłodnej kalkulacji, przebiegłości, manipulowania ludźmi. Pipik mógł się u niego kształcić. Może właśnie tak było.

– Proszę mi powiedzieć – odezwałem się nagle – kto najął Moszego Pipika? Chyba zasłużyłem na to, żeby się dowiedzieć?

– Ośmielę się stwierdzić, że to chore pytanie… Życie jest przewrotne, paranoiczne, a nasze zajęcie naraża każdego dnia na niebezpieczeństwa… To chory świat, ale lepiej nie próbować z nim walczyć…

Kto najął Pipika? Życie go najęło. Gdyby w ciągu jednej nocy rozwiązano wszystkie agencje wywiadowcze na świecie, to na naszej planecie i tak pozostałoby mnóstwo takich Pipików, gotowych zatruwać życie porządnym ludziom. Wolnych strzelców i wariatów zarazem, którzy chcą czynić zamieszanie, potęgować bezsensowny chaos. I są oni zapewne lepiej przystosowani do rzeczywistości niż pan i ja, którzy mamy jakieś konkretne, życiowe cele. Lepiej nie łamać sobie głowy nad zagadką irracjonalizmu. Na to nie ma rozsądnego wytłumaczenia. W życiu czegoś brakuje… I w tę lukę wpasowują się czasem ludzie pokroju pańskiego Moszego Pipika. Trzeba się nauczyć spokojnie znosić podobny paradoks… Ale zostawmy to. Porozmawiajmy poważnie. Niech mnie pan posłucha.

Przybyłem tutaj na własny koszt. Przybyłem sam i jako przyjaciel. Jestem tu z pańskiego powodu. Pan może mieć mnie gdzieś, ale tak się składa, że ja czuję się za pana odpowiedzialny. Odpowiadam za pana.

Jonathan Pollard nigdy nie daruje swym zwierzchnikom, że pozostawili go na łaskę losu, gdy był w potrzebie. Kiedy FBI zamknęło Pollarda, Mossad machnął na niego ręką. Rząd izraelski, panowie Peres i Szamir, także. Mówiąc słowami Pollarda „nie zatroszczyli się ani trochę” o jego „osobiste bezpieczeństwo”. No i teraz Pollard gnije w najlepiej strzeżonym więzieniu w Ameryce.

– Przyrównanie mnie do Pollarda jest chyba sporą przesadą.

– W tym rzecz. Zwerbowałem pana, być może posługując się nieszczerymi argumentami, a teraz uczynię wszystko, żeby uchronić pana przed kłopotami, na jakie naraziłby się pan, publikując ten ostatni rozdział…

– Proszę zwięźlej i jaśniej.

– Nie mogę wyrażać się jaśniej, bo już nie jestem w firmie. Mogę rzec panu tylko z własnego doświadczenia, że jak ktoś wywoła ten rodzaj konsternacji, jaki spowoduje z pewnością ten rozdział w obecnej formie, to pociągnie to za sobą jakieś skutki. Wystarczy, że kto pomyśli, iż pański tekst zagrozi bezpieczeństwu choćby jednego agenta, odszyfruje jakiś kontakt…

– Jednym słowem, grozi mi pan.

– Emerytowany funkcjonariusz, taki jak ja, nie jest w stanie nikomu grozić. Proszę nie mylić groźby z lojalnym ostrzeżeniem. Zjawiłem się w Nowym Jorku, bo raczej nie mógłbym zakomunikować tego panu przez telefon ani też listownie. Niechże mnie pan posłucha. Teraz, na emeryturze, zabrałem się po wielu latach do czytania. Zacząłem od tego, że przeczytałem wszystkie pańskie powieści. Nawet tę o baseballu, która, jak się pan domyśla, była dla mnie równie zagmatwana jak „Finnegans Wafce”.