Выбрать главу

Uśmiech­nął się i ru­szył do dal­szych za­jęć. Ka­ile­an skie­ro­wa­ła się w stro­nę za­bu­do­wań go­spo­dar­czych.

W staj­ni było pu­sto. To­ryn przy­wi­tał ją uprzej­mym par­sk­nię­ciem. Po­gro­zi­ła mu pal­cem.

– Zno­wu za­cho­wu­jesz się jak dzi­kus. Ile razy ci mó­wi­łam, że­byś nie pró­bo­wał gryźć lu­dzi z na­sze­go czar­da­nu?

Par­sk­nął jesz­cze raz, nie­co mniej uprzej­mie.

– Żad­nych ale. – Po­kle­pa­ła go czu­le po smu­kłej szyi. – Przez ostat­nie trzy dni by­łeś bar­dzo dziel­ny. Je­stem z cie­bie dum­na.

Szturch­nął ją przy­mil­nie łbem, nie­mal zwa­la­jąc z nóg.

– Daj spo­kój... – Po­chy­li­ła się nad owi­nię­tą płót­nem pę­ci­ną. – Le­piej po­każ nogę.

Opu­chli­zna wy­raź­nie zma­la­ła. Maść czy­ni­ła cuda.

– No, dzi­siaj to ty jesz­cze nie po­bie­gasz, ale za dzień, dwa za­cznie­my spa­ce­ry.

Spraw­dzi­ła, czy w żło­bie jest peł­no owsa, a w po­idle świe­ża woda. Wszyst­ko było w naj­lep­szym po­rząd­ku.

Wy­cho­dząc, po­now­nie na­tknę­ła się na do­wód­cę. Tym ra­zem obej­rza­ła go so­bie do­kład­nie: ka­wa­le­ryj­skie spodnie, buty z naj­lep­szej cie­lę­cej skó­ry, ciem­no­czer­wo­ny, ak­sa­mit­ny ku­brak, spod któ­re­go wy­glą­da­ła śnież­na biel ko­szu­li. Ku­brak spię­ty był cięż­kim, po­sre­brza­nym pa­sem, ob­cią­żo­nym, chy­ba dla kon­tra­stu, dłu­gim, pro­stym mie­czem w nie­wy­szu­ka­nej po­chwie.

– Idziesz w kon­ku­ry, kha-dar?

Zbył ją mach­nię­ciem ręki.

– Idę do Gen­do­ryc­ka, tar­go­wać się o te ko­nie, co­śmy je od­bi­li. To był jego ta­bun. Sta­ry chy­trus bę­dzie pró­bo­wał wy­krę­cić się sia­nem. A po dro­dze mam jesz­cze jed­ną spra­wę do za­ła­twie­nia.

– Aha. Bę­dzie coś do ro­bo­ty przed po­łu­dniem? Ro­dzi­nę bym od­wie­dzi­ła.

– Idź – rzu­cił krót­ko. – Po­wiedz And’ewer­so­wi, że bę­dzie ro­bo­ta dla ko­wa­la.

– Po­wiem...

Na­gle zo­ba­czy­ła, jak z prze­ciw­le­głej staj­ni wy­cho­dzi Ko­ci­mięt­ka, pro­wa­dząc siw­ka z rzę­dem zdo­bio­nym sre­brem, ob­ju­czo­ne­go jak do dro­gi. Na­wet miecz i tar­cza były przy­tro­czo­ne do sio­dła. Dwa inne ko­nie sta­ły już obok. Trzy wierz­chow­ce z czar­ny­mi wstąż­ka­mi wple­cio­ny­mi w grzy­wy. Stłu­mi­ła jęk.

– Awien?

– Tak, có­ruch­na. Dziś w nocy.

Gdzieś w środ­ku ode­zwał się wstyd. Je­den z jej to­wa­rzy­szy ko­nał, a ona spa­ła w naj­lep­sze. Na­wet go nie po­że­gna­ła.

– Nie od­zy­skał przy­tom­no­ści. – La­skol­nyk zda­wał się czy­tać w jej my­ślach.

– Kha-dar – za­wa­ha­ła się. – Może ja pój­dę w am­reh? Bę­dzie dużo łez i krzy­ku. Lu­dzie ina­czej się za­cho­wu­ją, gdy jest przy tym ko­bie­ta.

Po­krę­cił gło­wą, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia.

– Nie, có­ruch­na. Ja tu do­wo­dzę i to mój ka­mień. Nie zwa­lę go na cu­dze bar­ki.

Spoj­rza­ła jesz­cze raz na siw­ka.

– Sol­wen był ostat­nim sy­nem wdo­wy po zie­la­rzu Yn­we­rze. Te­raz zo­sta­ła sama. Znam ją. Po­zwól mi pójść cho­ciaż do niej.

Wbił w nią wzrok.

– Na­praw­dę chcesz iść?

Wy­trzy­ma­ła to spoj­rze­nie.

– Nie, kha-dar, nie chcę. Ale znam mat­kę We­irę i le­piej bę­dzie, je­śli to ja za­pro­wa­dzę go do domu.

Po­wo­li się roz­luź­nił.

– Do­brze, Ka­ile­an. Idź.

Wzię­ła od Ko­ci­mięt­ki wo­dze siw­ka i głasz­cząc ko­nia po chra­pach, szep­nę­ła:

– Chodź, wę­drow­cze, czas do domu.

W tej sa­mej chwi­li jak­by prze­sta­ła ist­nieć. Lu­dzie w po­bli­żu spusz­cza­li wzrok, uda­jąc, że mają coś pil­ne­go do za­ła­twie­nia na po­zio­mie za­re­zer­wo­wa­nym zwy­kle dla dro­biu. Nie­do­brze jest się ga­pić, gdy du­sza zmar­łe­go wra­ca do domu.

Ka­ile­an z tego sa­me­go po­wo­du nie pró­bo­wa­ła do­siąść ogie­ra. Miej­sce w sio­dle prze­zna­czo­ne było dla du­szy wo­jow­ni­ka po­le­głe­go w wal­ce. Miej­sce w ju­kach zaj­mo­wa­ła spo­ra część ich ostat­niej zdo­by­czy. Ra­zem z bro­nią, sio­dłem, uprzę­żą i ko­niem był to spo­ry ma­ją­tek.

Ale szła z tym do ko­bie­ty, któ­rej ostat­ni syn był te­raz kar­mą dla kru­ków gdzieś na Ste­pach.

Am­reh to na­praw­dę cięż­ki ka­mień.

Prze­szła przez śro­dek mia­sta, któ­ry two­rzy­ły dwie głów­ne, krzy­żu­ją­ce się uli­ce. Nikt jej nie za­cze­piał, nikt nie po­zdra­wiał, choć wie­le osób zna­ła. Ona sama uda­wa­ła, że jest tu obca.

Am­reh to ka­mień, któ­ry nie­sie się sa­mot­nie.

Za­nim do­szła na miej­sce, wie­dzia­ła już, że nie bę­dzie ła­two.

Wdo­wa po zie­la­rzu cze­ka­ła na nią przed do­mem. W rzad­kie, siwe wło­sy wplo­tła czar­ne wstąż­ki. Wie­dzia­ła.

W pro­mie­niu kil­ku­na­stu kro­ków stał tłu­mek cie­kaw­skich. Sta­ra We­ira nie cie­szy­ła się zbyt­nią sym­pa­tią. Ucho­dzi­ła za wiedź­mę i tru­ci­ciel­kę. Więk­szość ga­piów przy­szła chłep­tać jej ból.

Ka­ile­an po­de­szła wprost do wdo­wy. Po­da­ła jej wo­dze.

– Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu, mat­ko We­iro.

Czar­ne oczy pa­trzy­ły z po­nu­rą za­wzię­to­ścią.

– Przy­pro­wa­dzi­łaś? A mnie się zda­je, że mój Sol­wen leży gdzieś wśród traw z czar­ną strza­łą w ser­cu, a kru­ki i wro­ny wy­dzio­bu­ją mu oczy.

Ka­ile­an gwał­tow­nie wcią­gnę­ła po­wie­trze. Po chwi­li, zgod­nie ze zwy­cza­jem, po­wtó­rzy­ła:

– Przy­pro­wa­dzi­łam go do domu. Po­legł śmier­cią wo­jow­ni­ka.

Śmiech sta­rej ko­bie­ty był strasz­ny.

– Śmierć wo­jow­ni­ka? Mnie nie oszu­kasz, dziew­czy­no. Ja wiem, jak było. Śni­łam o tym. O bu­rzy na ste­pie, nocy, wi­chrze i desz­czu. O bły­ska­wi­cach na nie­bie i na zie­mi, sza­leń­czym pę­dzie przez mo­rze traw. O rże­niu koni, świ­ście strzał i szczę­ku ostrzy. Czu­łam jego strach, strach mo­je­go ma­łe­go sy­necz­ka, i czu­łam jego wstyd z po­wo­du tego stra­chu. Czu­łam jego od­wa­gę i głu­pią, sza­leń­czą na­dzie­ję na ży­cie.

Po­je­dyn­cza łza spły­nę­ła po po­marsz­czo­nym po­licz­ku.

– Czu­łam strza­łę, któ­ra tra­fi­ła go w pierś, wraz z nim spa­dłam z ko­nia i sko­na­łam tam, na ste­pie, w desz­czu, bło­cie i bi­tew­nej wrza­wie.

Czar­ne oczy za­pło­nę­ły nie­na­wi­ścią.

– Więc nie mów mi, że przy­pro­wa­dzi­łaś go do domu! Zo­sta­wi­łaś go tam, w bło­cie, ty i ten po­miot Prze­klę­tych, La­skol­nyk!

Ka­ile­an przy­mknę­ła oczy. Ten ka­mień był cięż­szy, niż my­śla­ła.

– Taki los – szep­nę­ła.

– Los?! Los!! Jego los tkał Sza­ry Wilk, od­kąd Sol­wen przy­stał do wa­sze­go cza­ar­da­nu. Ale i los La­skol­ny­ka wkrót­ce się do­peł­ni. Sły­szysz? Do­peł­ni się. Śmierć ku nie­mu idzie, śmierć w desz­czu i bu­rzy, i w świe­tle bły­ska­wic. Śni­łam o tym ze­szłej nocy. Strzeż się, Ka­ile­an, bo i cie­bie wi­dzia­łam. Je­cha­łaś na ogie­rze czar­nym jak noc, a za tobą był ogień i dym. Sza­blę mia­łaś w ręku, zbro­ję z ko­ści i piór, a na twa­rzy krew. I śpie­wa­łaś, a sło­wa pie­śni były czar­ny­mi pta­ka­mi, któ­re le­cia­ły uczto­wać na zmar­łych. Strzeż się, Ka­ile­an.