Выбрать главу

Ci­sza zro­bi­ła się jesz­cze głęb­sza, przez chwi­lę wy­glą­da­ło na to, że nikt nie wie, jak się za­cho­wać. Pierw­szy za­re­ago­wał La­skol­nyk, skło­nił się nie­znacz­nie i po­wie­dział:

– Za­zwy­czaj Łow­czy Laal Sza­ro­wło­sej mają coś wię­cej niż tyl­ko sło­wa, żeby do­wieść, kim są.

– Oczy­wi­ście.

Obcy uśmiech­nął się, jed­ną ręką wy­do­był zza ka­fta­na srebr­ny me­da­lion, a dru­gą za­rzu­cił na ra­mię płaszcz. Rę­ko­jeść mie­cza bły­snę­ła sre­brem, wy­da­wa­ło się, że czar­ne i czer­wo­ne zna­ki zdo­bią­ce po­chwę roz­ja­rzy­ły się lek­ko.

Ka­ile­an zer­k­nę­ła na La­skol­ny­ka. Nie wy­glą­da­ło na to, żeby ten po­kaz zro­bił na nim wra­że­nie. Ski­nął dło­nią.

– Mogę zo­ba­czyć me­da­lion? I pi­smo?

Męż­czy­zna pod­szedł do ławy, wy­cią­ga­jąc zza pasa zło­żo­ną, za­la­ko­wa­ną kar­tę. Kha-dar po­chy­lił się, z uwa­gą obej­rzał wi­szą­cy na szyi przy­by­sza me­da­lion, przed­sta­wia­ją­cy twarz mło­dej ko­bie­ty oto­czo­ną krę­giem ga­lo­pu­ją­cych koni, zła­mał pie­częć i roz­ło­żył pa­pier. Po­ki­wał wresz­cie gło­wą, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny.

– Łow­czy – po­twier­dził gło­śno. – Ze świą­ty­ni w Yerth da­le­ka dro­ga.

– Nie­ste­ty, w tych nie­spo­koj­nych cza­sach mu­si­my iść tam, gdzie je­ste­śmy po­trzeb­ni, i słu­żyć tam, gdzie za­lę­ga się zło. – Męż­czy­zna mó­wił to ta­kim to­nem, że nie wia­do­mo było, czy re­cy­tu­je ja­kąś for­muł­kę, czy drwi.

Ka­ile­an przyj­rza­ła mu się uważ­niej. Mło­dy, ja­sne wło­sy, nie­bie­skie oczy – był­by na­wet przy­stoj­ny, gdy­by nie za duży nos i iro­nicz­ny gry­mas przy­kle­jo­ny do ust. Pod płasz­czem no­sił nie­bie­ski ka­ftan zdo­bio­ny srebr­ną ni­cią, zie­lo­ną ko­szu­lę i ciem­ne spodnie, zgod­nie z naj­now­szą modą wpusz­czo­ne w dłu­gie do ko­lan ka­wa­le­ryj­skie buty. Na dło­nie za­ło­żył rę­ka­wicz­ki. Wy­glą­dał jak fir­cyk, a nie przed­sta­wi­ciel zbroj­ne­go ra­mie­nia naj­po­tęż­niej­szej świą­ty­ni we wschod­nich pro­win­cjach.

Łow­czy scho­wał me­da­lion pod ka­ftan i ob­ró­cił się do tłu­mu.

– W imie­niu Świą­ty­ni i Pani Ste­pów pod groź­bą klą­twy za­ka­zu­ję ja­kich­kol­wiek pro­wo­ka­cji wzglę­dem Jeźdź­ców Bu­rzy, ja­kich­kol­wiek wro­gich ge­stów. Se-koh­land­czy­cy po­zo­sta­ną tu naj­wy­żej do wie­czo­ra, nie dłu­żej. Ni­ko­mu nie sta­nie się krzyw­da. A te­raz – pod­niósł jesz­cze głos – chciał­bym po­roz­ma­wiać na osob­no­ści z bur­mi­strzem, ge­ne­ra­łem La­skol­ny­kiem i ka­pi­ta­nem We­thor­mem. Je­śli uzna­ją póź­niej, że trze­ba się z wami, do­brzy lu­dzie, po­dzie­lić usły­sza­ny­mi ode mnie wie­ścia­mi, na pew­no to zro­bią.

Izba za­czę­ła pu­sto­szeć. Ka­ile­an, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li za­mie­sza­nia, wy­mknę­ła się po scho­dach na górę, do swo­je­go po­ko­ju. Mia­ła za­miar sko­rzy­stać z jego ma­łej ta­jem­ni­cy.

W izbie nie było ni­ko­go, nie li­cząc psa, któ­ry naj­wy­raź­niej od rana nie ru­szył się z miej­sca.

– Ci­cho – szep­nę­ła. – Zo­stań.

Od­su­nę­ła le­żą­cą na pod­ło­dze gru­bą matę i po­ło­ży­ła się na de­skach. Przy­ło­ży­ła oko do nie­wiel­kiej szcze­li­ny. Za­czę­ła pod­glą­dać.

W izbie zo­sta­ło tyl­ko czte­rech lu­dzi. Bur­mistrz, La­skol­nyk, We­thorm i Łow­czy. Przez chwi­lę wszy­scy mil­cze­li, spo­glą­da­jąc na sie­bie uważ­nie.

– Więc? – za­czął We­thorm, krzy­żu­jąc ra­mio­na na pier­siach. – Jak ro­zu­miem, masz coś wspól­ne­go z przy­jaz­dem Bły­ska­wic? O co tu cho­dzi?

– Oj­cze – po­pra­wił ła­god­nie przy­bysz.

– Co?

– Oj­cze. Tak na­le­ży zwra­cać się do wo­jow­ni­ka Świę­te­go Za­ko­nu Pani Ste­pów, kie­dy peł­ni swo­je obo­wiąz­ki. Wiem, że nie wy­glą­dam, ale je­stem mni­chem za­ko­nu Ar-Qard’kell, a to coś zna­czy dla każ­de­go przy­zwo­ite­go, po­boż­ne­go czło­wie­ka w Im­pe­rium.

We­thorm po­chy­lił się lek­ko, oparł dło­nie na ła­wie.

– Przy­zwo­ici i po­boż­ni lu­dzie w tej pro­win­cji Im­pe­rium – wy­ce­dził – wi­ta­ją Se-koh­land­czy­ków strza­łą z łuku i sza­blą. Ci, któ­rzy tego nie ro­bią, są bar­dzo po­dej­rza­ni.

Ka­ile­an ob­ser­wo­wa­ła wszyst­ko z góry, więc mo­gła tyl­ko wy­obra­zić so­bie drwią­cy uśmie­szek, wy­krzy­wia­ją­cy twarz Łow­cze­go.

– Przy­zwo­ici i mą­drzy lu­dzie – po­wie­dział – po­tra­fią pa­trzeć nie­co da­lej, niż się­ga cios sza­bli, da­lej na­wet, niż leci strza­ła z łuku. Sta­ra­ją się wi­dzieć wię­cej i wię­cej ro­zu­mieć. Resz­ta po­win­na ogra­ni­czyć się do słu­cha­nia ich po­le­ceń i uda­wa­nia, przy­naj­mniej uda­wa­nia, że ro­zu­mie­ją coś z tego, co się wo­kół dzie­je.

Dło­nie We­thor­ma za­ci­snę­ły się w pię­ści. La­skol­nyk po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu.

– Za­nim za­cznie­cie pod­wa­żać pro­wa­dze­nie się wa­szych ma­tek, wy­słu­chaj­my, co ma do po­wie­dze­nia oj­ciec hea-Cy­ren – po­wie­dział spo­koj­nie.

Mnich wy­jął spod płasz­cza skó­rza­ną tubę.

– Za­nim za­cznę, po­wiem tyl­ko, że ta ak­cja nie ma nic wspól­ne­go z ostat­nim kil­ku­dnio­wym raj­dem ge­ne­ra­ła La­skol­ny­ka na te­ry­to­rium se-koh­landz­kie – wes­tchnął cięż­ko. – Dzi­siaj w nocy mam na­dzie­ję za­koń­czyć śledz­two, któ­re za­czę­ło się do­bry rok temu.

– Za­koń­czyć przy po­mo­cy Bły­ska­wic? – w gło­sie La­skol­ny­ka nie dało się wy­czy­tać ni­cze­go poza szcze­rym za­cie­ka­wie­niem. – Czyż­by Świą­ty­nia nie mia­ła już wła­snych od­dzia­łów?

– Świą­ty­nia Pani Ste­pów ma wła­sne od­dzia­ły. Zgod­nie z ce­sar­skim pra­wem – w licz­bie czte­ry­stu czter­dzie­stu sze­ściu zbroj­nych. Do tego trzy­dzie­stu trzech bra­ci za­ko­nu Ar-Qard’kell, bę­dą­cych zbroj­nym ra­mie­niem hie­rar­chów. To za mało jak na na­sze po­trze­by.

We­thorm par­sk­nął.

– Tak, śni wam się wła­dza jak przed trzy­stu laty, za cza­sów Mi­ko­her­na, gdy Świą­ty­nia mia­ła osiem­na­ście ty­się­cy zbi­rów na każ­de ski­nie­nie i rze­czy­wi­ście rzą­dzi­ła na Wscho­dzie. Znów chcie­li­by­ście, żeby lu­dzie mu­sie­li pa­dać na twarz przed ka­pła­na­mi i ca­ło­wać ich trze­wi­ki, co?

– To daw­ne dzie­je... – wtrą­cił się bur­mistrz, pró­bu­jąc roz­ła­do­wać na­pię­cie.

– Daw­ne i co naj­waż­niej­sze, nie­ma­ją­ce nic wspól­ne­go z na­szą spra­wą – za­uwa­żył La­skol­nyk. – Do cze­go są wam po­trzeb­ne Bły­ska­wi­ce? I dla­cze­go oni, a nie na przy­kład któ­raś z na­szych cho­rą­gwi?

Łow­czy wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Bo ta spra­wa prze­kra­cza gra­ni­ce i po­dzia­ły. Bły­ska­wi­ce to nie tyl­ko gwar­dia Yawe­ny­ra, ale też zbroj­ne ra­mię Pana Burz po dru­giej stro­nie gra­ni­cy. Są, do pew­ne­go stop­nia, na­szym od­po­wied­ni­kiem, mają za za­da­nie stać po­mię­dzy ludź­mi a si­ła­mi zła.

– Jak sły­szę o si­łach zła – mruk­nął We­thorm – to od razu sta­je mi przed ocza­mi sto ty­się­cy ko­czow­ni­ków, któ­rzy zwa­li­li nam się na gło­wy trzy­dzie­ści lat temu. Pło­ną­ce wsie i mia­sta, lasy pali i krzy­ży, nie­bo za­snu­te dy­mem i stra­to­wa­na zie­mia po przej­ściu se-koh­landz­kich a’ke­erów. A na cze­le tej hor­dy je­cha­li wła­śnie Jeźdź­cy Bu­rzy, mni­chu. To są dla mnie siły zła.