— Oczywiście. To prosta sprawa. Możemy polecieć choćby jutro.
— Tak! Tak! Jutro! — uczepił się nerwowo terminu. — I spotkam tam prawdziwych kapłanów, zakonników… Mówiłaś…
— Ależ, oczywiście! Interesują się tam tobą. Kardynał Lorca chciałby z tobą porozmawiać.
— Kardynał! — Niepewność malująca się na twarzy Müncha przeobraziła się w zachwyt. — Jutro!… Jutro!
— No, teraz chyba czas spać — powiedziała kierując się ku drzwiom.
— Odchodzisz? Jeszcze chwila — zatrzymał ją w progu. — Ja cię… przepraszam.
Podróż do Rzymu, po której Modest tak wiele sobie obiecywał, uległa niestety zwłoce.
Kama i Stefan następnego ranka zostali wezwani do Nowego Jorku, gdzie na światowy kongres historyków dotarła wiadomość o niezwykłym zachowaniu się Müncha w Uhrbach.
Rozpoczęła się ostra dyskusja i profesor Gerlach nie tylko sam musiał tam polecieć, lecz wezwał na pomoc Darecką, aby rzucić na szalę ważkie argumenty w postaci wyników badań psychofizjologicznych.
O przywiezieniu Modesta do Nowego Jorku nie było mowy. Stan psychiczny Müncha pozostawiał wiele do życzenia, a podchwytliwe pytania oponentów w czasie publicznej dyskusji mogły wywrzeć ujemny wpływ na jego samopoczucie.
Tak jak zresztą było do przewidzenia, teza Gerlacha, że człowiek odnaleziony w rezerwacie karkonoskim jest XVI-wiecznym inkwizytorem Münchem, spotkała się z powszechnym sprzeciwem. Planowany na jeden dzień pobyt Dareckiej i Mikszy w Nowym Jorku przedłużył się w tych warunkach o dalsze kilka dni, a i tak końca dyskusji nie było widać.
Trzeciego dnia obrad wysłano do Uhrbach specjalną komisję, która przeprowadziła na miejscu szczegółowe badania. Wszystkie fakty podane przez Müncha zostały w pełni potwierdzone. I to jednak nie wystarczyło, aby przekonać oponentów. Wysunięto przypuszczenie, że być może rzekomy Münch czytał jakieś nie znane historykom zapiski z XVI wieku, dotyczące owego klasztoru. Domagano się nowych dowodów i komisyjnych badań na innym terenie obfitującym w zabytki, z jakimi stykał się w swym życiu inkwizytor Münch. Kama połączyła się więc z Radowem wzywając zakonnika do wizjofonu.
Wygląd Modesta zaniepokoił ją bardzo. Podkrążone, biegające niespokojnie oczy, twarz blada i nerwowo zaciśnięte wargi świadczyły, że stan jego pogorszył się znacznie.
— Kiedy… do Rzymu? — zapytał bez wstępu patrząc błagalnie na Kamę.
— Już niedługo tam polecimy — usiłowała go uspokoić. — Niestety, zaszły pewne okoliczności, które wymagają mojej obecności tu, w Nowym Jorku. Ale mam do ciebie prośbę. Z tego co kiedyś mi opowiadałeś wynika, że w 1586 roku przez kilka miesięcy przebywałeś w klasztorze przy kościele Dominikanów w Augsburgu. Obecnie prowadzone są tam prace renowacyjne. Profesor Gerlach i kilku innych profesorów chcieliby zasięgnąć twojej rady w pewnych kwestiach spornych. Tak jak w Uhrbach… Stefan przyleci jutro po ciebie.
— Nie — pokręcił przecząco głową. — Ja nie chcę. Nie polecę.
— Zrób to dla mnie — starała się przemawiać do niego jak najserdeczniej. — Bardzo cię o to proszę. Zależy mi ogromnie na twojej obecności.
— Ile… dni? — zapytał z wahaniem.
— Niewiele. Jakieś dwa, może trzy.
— Trzy, dni… — powtórzył zdławionym głosem. — A” do Rzymu?
— Postaram się jak najprędzej załatwić wszystko w Nowym Jorku. Ale twoja obecność w Augsburgu jest konieczna. Stefan przyleci po ciebie jutro wieczorem. Dobrze?
Zacisnął nerwowo powieki. Wydało mu się, że tuż przed nim otwarła się nagle jakaś otchłań, bez światła, bez iskierki, która mogłaby wskazać drogę. Usta jego poruszyły się bezdźwięcznie.
„Panie mój! Ile jeszcze prób?… Daj siłę… Daj znak! Daj znak, abym wiedział jak postąpić…” — modlił się w myślach.
Nagle jakby ocknął się ze snu.
— Dobrze — powiedział z wysiłkiem do Kamy.
X. FAKONI
Münch patrzył dłuższą chwilę na martwy już ekran, jakby oczekując, iż pojawi się na nim ponownie twarz Kamy. Wreszcie wstał z fotela, podszedł do tapczanu i ukląkł przy nim, wbijając wzrok w zawieszony na ścianie krzyż. Próbował skupić myśli na słowach modlitwy, ale mąciło je raz po raz wspomnienie Uhrbach i niedawnej rozmowy z Kamą.
W końcu udało mu się odegnać te obrazy; uwaga jego zwrócona została jednak niespodziewanie w innym kierunku: usłyszał za sobą trzepot skrzydeł, a potem nieregularny, przyspieszony tupot ptasich nóg. Odwrócił głowę i spojrzał z niepokojem ku otwartemu oknu.
Po parapecie spacerował biały gołąb, zaglądając bez obaw do wnętrza pokoju.
Münch podniósł się z klęczek i zamarł wpatrzony w gołębia. Od razu zauważył, iż nie był to zwykły ptak: jego szyję otaczał srebrzysty pierścień, w którym osadzony był mały trójkąt z wystającym szmaragdowym „okiem”. Gołąb dostrzegł stojącego nieruchomo człowieka i zatrzymał się także.
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale koniecznie chcemy się z ojcem spotkać — Münch usłyszał wyraźny, choć przytłumiony szept. — Przepraszamy też, że tą drogą próbujemy porozumieć się z ojcem, ale cerber na dole nie chciał nas wpuścić, ani nawet połączyć telefonicznie.
— Kim jesteś? — wyszeptał z lękiem Münch.
— Jestem prezesem „Caelestii”, stowarzyszenia poszukiwaczy kosmicznych kontaktów międzycywilizacyjnych metodami niekonwencjonalnymi.
— Nie rozumiem.
— Szukamy po prostu prawdy o życiu poza Ziemią i Układem Słonecznym. Chcielibyśmy ojca zaprosić na nasze zebranie. Czy może ojciec wyjść? Przed Instytutem czeka na ojca nasz przedstawiciel…
Głos męski, nieco schrypnięty, zupełnie nie przypominał ptasiego, choć jego źródłem był niewątpliwie gołąb. Dlaczego jednak, mówiąc, nie otwierał on dzioba? Czyżby znów był to sztuczny twór? Ani w wyglądzie, ani też w zachowaniu się gołębia nie dostrzegał Münch żadnych cech owych przedziwnych maszyn, z którymi dotąd się zetknął. Ptak miał „zwyczajne” pióra, skrzydła, ogon; poruszał się także w sposób naturalny.
— Nie zajmiemy ojcu zbyt wiele czasu — podjął znów głos. — Gdyby ojciec wyraził zgodę na spotkanie z nami, byłby to dla nas ogromny zaszczyt. Wiele słyszeliśmy o ojcu. A to, o czym mówiła dr Darecka na kongresie nowojorskim, to naprawdę rewelacja. Zwycięstwo tego, o co walczyliśmy bezskutecznie od lat… — Czy zgodzi się ojciec?… A może ojciec ma jakieś wątpliwości?
— Nie wiem…
— Rozumiem ojca. Ale mogę zapewnić, że jesteśmy w pełni legalnym, oficjalnie zarejestrowanym stowarzyszeniem. Utrzymujemy też stałą łączność z podobnymi stowarzyszeniami w wielu krajach świata…
— W Rzymie?…
— W Rzymie też. Działa tam bratnie stowarzyszenie, nawet o takiej samej nazwie „Caelestia”. Przyjdzie ojciec?
Münch wahał się.
— Mówisz, że wasz wysłannik czeka przed wejściem?… Czy twoje przybycie… ten gołąb…
to… znak?
— Oczywiście! To nasz gołąb. Czy coś nie w porządku? — głos zaniepokoił się.
Ale Münch już się zdecydował. Wychodził już parę razy sam na spacer nad Odrę, ale zawsze zawiadamiał o tym Kamę. Była to jednak jego dobra wola, a nie obowiązek. Teraz Kama była daleko, zaś Balicza zawiadamiać nie miał zamiaru. Jeszcze by tego brakowało! I tak, jeśli będą chcieli go odnaleźć, to przecież ma przy sobie dekoder, a — jak Kama mu tłumaczyła — nosi się go po to, aby nie zaginąć i aby drzwi domu, w którym mieszka otwarły się przed nim same… Może więc wrócić w każdej chwili.
Nie wszystko to, co mówił gołąb było dla Müncha jasne, lecz w tym świecie co krok napotykał zagadki. Jedną wątpliwość chciał jednak wyjaśnić przed wyjściem.