Выбрать главу

— Ot, co ci powiem, bracie: ty sobie nimi głowy nie zawracaj — odrzekł, niemal zupełnie trzeźwy. — Oni tam innej, niż ty myślisz, szukają prawdy.

— Ja im właściwą drogę wskażę! Są wśród nich tacy co wierzą w Boga… Janus chyba nie kłamał?…

— Naiwny jesteś, bracie. Jeśli nawet są tam tacy, co szukają Boga we wszechświecie, nie jest to ten sam Bóg, o którym pan myśli.

— A ty, panie, czego szukasz? Jakiej sprawie służysz? Czego pragniesz?

— Widzisz, bracie… — zamyślił się. — Gdybym mógł, rzuciłbym to wszystko… I poszedł z „wolnymi”… Ale nie mogę. Szkoda mi tego i owego… I ludzi, którzy na mnie liczą, i żony, i dzieci… A nawet domu z klimatyzacją i tej lampki wina wydawanej przez automat za okazaniem pekodera… Jestem za wygodny…

— Kim są ci „wolni”?

— A tam… Tacy wariaci… Myślą, że jak zniszczą pekoder i ruszą w świat na własnych nogach, to już są wolni jak ptaki… Ale czy ptaki są rzeczywiście wolne?… A peko to dobra rzecz! Nie zgubisz się, bracie. Śmierć ci nie straszna, bo cię szybko odnajdą i reanimują.

Łatwo też stwierdzić kto zacz. Można nawet dowiedzieć się ile kto dziś wina wypił, jak my na przykład… Pekoder to znak, żeś społeczności przypisany i opatrzność czuwa nad tobą. Że cię nic złego na drodze nie spotka…

— Opatrzność? — Münch znów stwierdził, że nie rozumie o czym mówi nieznajomy.

— Opatrzność, ale inna niż pan myśli. To opatrzność nasza, rodzima, ziemska. Nie niebieska, choć po niebie lata…

Podniósł się z ławy.

— Napijemy się jeszcze? Rozwodnionego! Rozwodniajmy się bracie!

— Nie będę już pił wina — odrzekł Münch. — Wystarczy.

— Szkoda. In vino veritas!

— Muszę wracać.

— Odprowadzę pana.

Ruszyli przez most, potem bulwarem w kierunku gmachu Instytutu.

Rozmowa już się nie kleiła. Müncha coraz bardziej opanowywało uczucie goryczy i zawodu. Jego towarzysz też stracił ochotę do gadania i aż do samej bramy Instytutu nie zamienili ze sobą słowa.

— Czy mogę wam, panie, w czymś pomóc? — zapytał Münch, gdy się żegnali.

— Mnie?! — zdziwił się nieznajomy. — Niech pan nie bierze serio tego, co mówiłem o sobie…

— Teraz pan nie mówi prawdy…

— Może…

— A Janusa to należałoby… — rozpoczął Münch i urwał natychmiast…

— …spalić — dokończył nieznajomy i zaśmiał się. — Powtórzę mu to, jak go spotkam.

XI. SPRZĘŻENIE ZWROTNE

Drzwi były uchylone. Balicz stanął w progu i zawahał się. Oparty o balustradę, przygarbiony, z głową wtłoczoną w ramiona Münch tkwił nieruchomo w rogu tarasu.

Stan psychiczny zakonnika nie sprzyjał z pewnością zamiarom młodego lekarza. Balicz nie miał jednak wyboru — czasu pozostawało niewiele.

— Mod! — zawołał ściszonym głosem.

Münch poderwał się gwałtownie, jakby szarpnięty za ramię. Oczy jego, w pierwszej chwili rozszerzone zdziwieniem, przybrały z nagła wyraz gniewu, pomieszanego z niepokojem.

— Czego chcesz? — rzucił z jawną wrogością.

— Stefan przylatuje dziś wieczorem…

— Wiem.

— Wasza podróż do Rzymu trochę się odwleka. Wiem, że się tym denerwujesz, więc może chciałbyś na razie obejrzeć choćby tylko holowizję Rzymu? Mam dla ciebie taśmy.

— Znam Rzym. Nie oszukasz mnie!

— Ależ Mod! Nie bądź taki podejrzliwy. Pomyślałem, że z pewnością interesuje cię, jak dziś wygląda Rzym. Na taśmie są również zdjęcia z jakichś uroczystości kościelnych w Bazylice Św. Piotra.

Münch postąpił parę kroków w kierunku Balicza.

— Gdzie… to można zobaczyć? — zapytał nieco spokojniejszym tonem.

— W sali projekcyjnej. Tam, gdzie ci Kama pokazuje różne obrazy. Wiesz przecież…

— I mówisz, że to naprawdę Rzym?

— Możesz się przekonać… No, jak? Chcesz?

Zakonnik zwlekał z odpowiedzią. Patrzył przenikliwie w twarz lekarza, jakby chciał z niej wyczytać myśli.

— Widzę, że mi nie ufasz — podjął Balicz. — I dlaczego? Chodzi ci jeszcze o tamto?…

Przecież cię wtedy nie oszukałem. Chciałem ci tylko pokazać, jak wygląda prawda… I o to masz do mnie żal?

— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Ale… nie wiem, ktoś ty?

— Więc się mnie boisz?

— Nie boję! Choćbyś był nawet… — nie dokończył wpatrując się uporczywie w oczy Balicza. Lekarz uśmiechnął się.

— Słuchaj, Mod! Tyś stary, wytrawny spec od spraw piekielnych… Diabła na odległość powinieneś wyczuć, egzorcyzmami przepędzić. A ty jakoś nic. Głowę sobie łamiesz, zdrowie tracisz… Czyżbyś nie tylko mnie i Kamie nie ufał, ale już i samemu sobie?

Zakonnik milczał. Nie patrzył na lekarza, lecz na własne splecione nerwowo dłonie.

— Gdybyś chciał mieć do, mnie choć trochę zaufania — podjął Balicz. — Być może potrafiłbym cię przekonać, iż nie jestem wysłannikiem piekieł ani nędznikiem, który zaprzedał duszę diabłu. Ale ty tylko boisz się wszystkiego i nie chcesz nawet, aby ci pomóc w zrozumieniu prawdy.

Münch uniósł wzrok na lekarza.

— Chcę! — powiedział z determinacją.

— I nie boisz się?

— Nie.

— A może jednak… Do tego konieczne są maszyny. A ty ich nie lubisz. Boisz się ich.

Lepiej zrezygnować…

Wyraz wahania pojawił się na twarzy Müncha, ale tylko na moment.

— Po co tak mówisz? — zapytał marszcząc brwi.

— Nie chcę cię do niczego zmuszać. Niech tak zostanie, jak jest.

— Nie! To ty się boisz… że nie potrafisz… przekonać — w głosie Müncha zadźwięczała ironia. — Twoje słowa jak dym…

Balicz wydawał się zaniepokojony.

— Źle mnie zrozumiałeś, Mod. Mówiłem, że być może cię przekonam… Ale oczywiście nie gwarantuję, że potrafię… — tłumaczył się niezręcznie. — A jeśli się nie uda? Może lepiej jak wróci Kama…

— Po co mówiłeś? Myślałeś, że się bać będę. Że nie zechcę! — podjął Münch z nieukrywaną satysfakcją. — Gdzie są owe maszyny? Pokaż je!

— Może jednak przedtem obejrzysz taśmę z Rzymem?…

— Najpierw mnie przekonaj! Przyrzekłeś!

— Spróbuję… — powiedział Balicz z ociąganiem.

* Pokój był niewielki, bez okien. Ściany i sufit jarzyły się łagodnym, mlecznym światłem.

Jedyne sprzęty stanowiły dwa fotele o dziwacznie powyginanych oparciach oraz niski podręczny stoliczek.

— Siadajmy! — powiedział Balicz zamykając drzwi.

Münch rozejrzał się podejrzliwie po pokoju.

— Mówiłeś o maszynach… — rozpoczął niepewnie i urwał.

— Siadajmy! — powtórzył lekarz. — A może jednak zrezygnujesz z tej próby? — dodał widząc wahanie zakonnika.

— Nie! Powiedz, co chcesz zrobić? Balicz rozparł się wygodnie w fotelu.

— Już powiedziałem. Chcę, abyś się przekonał, kim jestem. Niestety, nie ma jeszcze takich maszyn, z których pomocą można byłoby czytać myśli. Choć niektórzy sądzą, że w przyszłości uda się i to osiągnąć! Można jednak poznać czyjeś uczucia, a to już coś znaczy.

Münch nie spuszczał wzroku z lekarza.

— Mogę poznać twoje uczucia? — zapytał po chwili, siadając ostrożnie na brzegu fotela.

— Nie chcę, abyś posądził mnie o jakieś czarnoksięskie sztuczki. Spróbuję więc ci wytłumaczyć, jak to jest możliwe. Czy wiesz, że siedliskiem myśli i uczuć jest mózg?

— Kama mówiła.