— Odlot jutro rano o 7,35. I to z Wrocławia! — poinformował lakonicznie.
— Do Rzymu? — zapytał nieznajomy, jakby chciał się upewnić, że nie zaszła jakaś pomyłka.
— Oczywiście. Przecież o to panu chodziło.
— Dobrze się składa, że z Wrocławia, bo właśnie jedziemy w tym kierunku — dorzucił inżynier. — Jeśli to panu odpowiada…
— Tak. Bóg łaskaw… — powiedział nieznajomy drżącym z przejęcia głosem.
— No, to proszę. Niech pan siada! — Reda wskazał fotele.
Nieznajomy jakby się zawahał, ale tylko na moment. Po chwili wszyscy trzej siedzieli już we wnętrzu srebrzystej maszyny, która unoszona na poduszce powietrznej pomknęła magnetostradą na zachód.
— Za dwadzieścia minut bylibyśmy na miejscu. Niestety, muszę wpaść na pół godziny do huty — oświadczył inżynier, zbierając z podłogi porozrzucane papiery. — Wybaczy pan, że zatrzymamy się w drodze.
Gość skinął głową, lecz trudno było stwierdzić, czy zrozumiał, gdyż patrzył w zamyśleniu na zmieniający się krajobraz..
Oparty plecami o pulpit sterowniczy młody Reda nie spuszczał oka z nieznajomego, przyglądając mu się z natarczywą ciekawością.
— Pan w Polsce pierwszy raz? — zapytał podchodząc bliżej.
Mężczyzna, wyrwany z zamyślenia, spojrzał niechętnie na chłopca. Dopiero po chwili odrzekł wolno cedząc słowa: — Pierwszy raz…
— Na długo pan przyjechał? — chłopiec przysiadł się do nieznajomego.
— Nie wiem…
— A mówił pan, że już wyjeżdża…
— Wyjeżdżam.
— A kiedy pan przyjechał? — indagował młody Reda.
Mężczyzna zawahał się.
— W marcu… — odrzekł po chwili.
— A skąd pan przyjechał?
— Z daleka — odparł nieznajomy wymijająco.
— Daj panu spokój! Nie wypada tak wypytywać— wtrącił inżynier karcąco.
— A co w tym złego? — oburzył się chłopiec. — Po prostu pan mi kogoś przypomina…
Oczy nieznajomego zwęziły się na moment, ale natychmiast twarz przybrała wyraz obojętności.
— Kogo?
— Pan mi przypomina… pan jest podobny do Modesta Müncha. Wie pan — tego „człowieka znikąd”. Widziałem go niedawno w telekronice.
— Rzeczywiście, masz chyba rację — potwierdził ojciec. — Co prawda, pan jest znacznie młodszy. Istnieje jednak pewne podobieństwo. Zwłaszcza, że pan też nosi brodę.
— Mówiłeś: „człowiek znikąd?” — Nieznajomy patrzył pytająco na chłopca.
— Czyżby pan nie słyszało nim? Ten, co nie wiadomo skąd się wziął.
— A ty myślisz, skąd?
— Ja myślę, że rację ma ten astronom. Kosmici nam go podrzucili. To jasne!
— Kosmici?
— Wszystko się zgadza. Te pająki, o których Münch mówi, to oni. Może to zresztą ich szpieg…
— Nie wierz temu! — zaprzeczył gwałtownie nieznajomy.
— Ja też sądzę, że to bzdura — włączył się do rozmowy inżynier. — Mój syn ma głowę nabitą fantastycznymi opowiadaniami. Moim zdaniem, rozwiązanie zagadki musi być znacznie prostsze.
— Jakie?
— Tego nie wiem. Ale te istoty z innych światów, kosmiczne statki wyparowujące po lądowaniu… To wszystko brzmi zbyt bajecznie, aby mogło być prawdą.
— Chcesz powiedzieć, że wszystko, co ten Münch mówi, to bzdura? — zaperzył się chłopiec. — A ja mówię, że to prawda! To się przecież jedno z drugim zgadza! Czy pan też myśli, że on kłamie?
— Nie kłamie! — odrzekł nieznajomy z przejęciem.
— Ja też nie myślę, że on kłamał — tłumaczył się inżynier. — Nie można jednak wykluczyć, że to ofiara jakiegoś iście piekielnego eksperymentu. W niektórych krajach kontrola prywatnych laboratoriów istnieje tylko na papierze. W Światowej Radzie traktuje się ten problem jako marginesowy, a nawet znalazło się paru demagogów, co gotowi są bronić takiej krótkowzrocznej tolerancji w imię swobody badań naukowych i suwerenności rządów…
Myślą kategoriami ubiegłego wieku. Może rzeczywiście osiemdziesiąt lat temu to nie było problemem, zwłaszcza w porównaniu z potrzebami żywnościowymi świata i wyegzekwowaniem zakazu zbrojeń. Ale dziś?
Nieznajomy patrzył na inżyniera ze wzrastającym niepokojem.
— Nie rozumiem — wyjąkał oszołomiony jego wywodami.
— No, niech pan pomyśli. Jeszcze pół wieku temu każdy krok w nauce, każde poważne odkrycie czy wynalazek wymagał zespołowej pracy. I już przez to samo istniała pewna forma kontroli społecznej. Dziś prosta maszyna o pamięci chemicznej stawia do dyspozycji jednego człowieka wiedzę tysięcy specjalistów, a podłączone do niej zespoły wieloczynnościowe zastępują pracę setek laborantów czy konstruktorów. W jednym pokoju można zmieścić cały dawny ośrodek naukowo-badawczy.
— I każdy może mieć taką maszynę?!
— Myśli pan, że moje obawy są przesadzone? Oczywiście, że są to kosztowne urządzenia, lecz jest to również kwestia skali i możliwości kontroli. Dałem tylko przykład. W domowym warsztacie można, co prawda skonstruować bombę nuklearną, ale na szczęście nikt tego nie robi bo łatwo wykryć czujnikami. Wystarczy jednak, że jakiś wariat zacznie wytwarzać jakieś niebezpieczne psychogazy, hodować nowe szczepy groźnych bakterii albo produkować biochemiczne monstra. A przecież świat nasz daleki jest od ideału. Pokonać głód i wojnę to jeszcze nie wszystko. Daleko jeszcze wielu krajom do prawdziwej sprawiedliwości i wolności… Czy myśli pan, że tak trudno eksperymentować na ludziach? Tworzyć monstra duchowe?
— Tak! Tak! Właśnie! Monstra duchowe! — podchwycił nieznajomy z przejęciem.
Zapanowało milczenie.
Przed i za ich wozem pojawiło się kilka pojazdów zdążających w tym samym kierunku.
— Z kim rozmawiałeś? — zapytał nagle inżynier swego syna.
— Kiedy? — chłopiec zrobił zdziwioną minę.
— No, przed chwilą!
— Ee… tam…
— Nie kłam! — zdenerwował się ojciec. — Widziałem, jak trzymałeś rękę przy uchu.
— No więc tak. Rozmawiałem! Ale to moja sprawa!
— Twoja, nie twoja! Pewno próbowałeś umawiać się z jakimś koleżką? Pamiętaj, cośmy ustalili. Jedziemy prosto do domu. Wstępuję do huty i to wszystko. Nigdzie żadnych skoków.
— Dobrze, już dobrze! — syn patrzył spode łba na ojca.
— Obiecałeś, że weźmiesz się solidnie do nauki.
— Od jutra! Obiecałem i dotrzymam. Niech cię o to głowa nie boli.
— Co to za ton? — ojciec uniósł głos.
— Skończymy wreszcie tę rozmowę…
— Dobrze. Skończmy. Ale pamiętaj, że cię ostrzegałem…
Inżynier z trudem tłumił zdenerwowanie.
— Przepraszam — zwrócił się do nieznajomego — ale pan rozumie…
— Rozumiem…
Nieznajomy zamyślił się. Ojciec i syn również nie kwapili się z podejmowaniem rozmowy.
Wkrótce jednak maszyna przeskoczyła na jakiś boczny szlak i poczęła hamować. Wokół ciągnęły się długie budowle w kształcie spłaszczonych walców połączonych z ogromnymi błyszczącymi kulami. Ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się czerwonawo na ich powierzchni.
Pojazd zatrzymał się przed jedną z takich kuł, przypominającą z daleka wielką łysą głowę bez oczu, z otwartymi szeroko ustami — bramą wejściową.
— No, jesteśmy na miejscu — oświadczył inżynier wstając. — Pan wybaczy… Nie będę dłużej jak czterdzieści minut. Ach prawda! — przypomniał sobie nagle. — Zupełnie zapomniałem się panu przedstawić. Jestem Reda, Andrzej Reda!