— Już dawno powinni coś zrobić z tymi korkami — utyskiwała babcia, torując sobie drogę ku ruchomym schodom. — Gdzie indziej już dawno wprowadzono pospieszne pasy chodnikowe, a u nas ciągle zwlekają.
Dotarli wreszcie na peron i wraz z potokiem ludzkim do wnętrza wagonu.
— Ojciec wysiądzie na piątym przystanku, licząc od tego, na którym ja wyjdę! I przesiądzie się na linię „21” Trzeba przejść tunelem — tłumaczyła babcia. — Rozumie ojciec?
— Ja… nie wiem — wyjąkał patrząc błagalnie na nią. — Może by jednak…
— Nie mam czasu. Jak ojciec nie będzie mógł trafić, to spyta kogokolwiek.
— Nie zostawiaj mnie samego!
Wydał jej się bezradny jak dziecko.
— Ale z ojca gamoń! Proszę mi wybaczyć, że tak mówię…
— Ja bardzo proszę… Ja jeszcze chciałem coś powiedzieć… Coś ważne… Bardzo ważnego…
— No, to niech ksiądz mówi! Szkoda czasu…
— Tu? — rozejrzał się bezradnie po otaczających ich pasażerach.
— No, a gdzie? Niech się ojciec nie obawia. Nikt się tu nami nie interesuje.
— Tak mówisz?… Wiem… Nikt nas nie dostrzega, choć wszyscy patrzą na nas…
— Nie rozumiem, o co ojcu chodzi? — zapytała już z pewnym zniecierpliwieniem.
Nachylił się ku niej i począł szeptać tuż przy uchu: — Czy nie myślisz, że te czasy, czasy upadku, nie mogą już długo potrwać? Że Bóg tylko po to, aby ludzi doświadczyć, pozwala szerzyć się pysze i bezbożności? Każdy kto w wierze pozostał, kto chce naprawdę Panu Naszemu służyć, powinien nie lękać się Szatana i błądzącym drogę wskazywać!
— Nie takie to proste, ojcze — westchnęła babcia i zamyśliła się.
— Wiem… Ale czekać bezczynnie nie wolno. Jeśli ci kto usta chce zamknąć, nie pozwól…
Jeśli zgorszenie sieje, mędrkowaniem bałamuci…
— Ba! — przerwała babcia Jolanta. — W tym rzecz, że to, co ojciec mówi, to tylko teoria. W praktyce wszystko wygląda inaczej. Wiem coś o tym. Mam wnuczkę… Ewa jej na imię. Jak się urodziła, mówię do córki: „Dziecko trzeba ochrzcić”. A ona na to: „Ja się nie zgadzam”.
Bo musi ksiądz wiedzieć, że córka i zięć ateiści. Kościół dla nich — „zabytek”, „dzieło sztuki”
i to wszystko.
— Straszne…
— Niech ojciec słucha. To dopiero początek. Więc jak mi tak córka powiedziała, to ja nic.
Wiem, że nie ma co z nimi dyskutować, bo i tak nie zrozumieją. Myślę sobie, jak wy tacy, to ja ją i tak ochrzczę. Po kryjomu! I pojechałam do znajomego księdza. Ale nie chciał.
Powiedział, że mu nie wolno bez zgody rodziców. Inni też nie chcieli. Cóż miałam robić?
Ochrzciłam sama dziecko „z wody” i postanowiłam sobie, że je wychowam w wierze. Nie dam duszy zmarnować!
— Tak. Tak trzeba. A oni?
— Widzi ojciec… W mojej sytuacji to nie było takie trudne. Zięć i córka z zawodu oceanolodzy. Często wyjeżdżają i to na długo. Nieraz i pół roku ich nie ma.
— Co oni robią?
— Prowadzą badania mórz i oceanów, przeważnie podwodne… — urwała nagle i spojrzała z przestrachem w okno. — Ale ze mnie!… Przejechałam stację. To wszystko dlatego, że się zagadałam. Nie ma rady — westchnęła z rezygnacją. — Chyba jednak wysiądę razem z księdzem i pokażę, gdzie ma jechać…
— Bóg ci wynagrodzi.
— A to wszystko przez to, że jak sobie pomyślę o Ewce, o córce i zięciu… Już nie wiem sama, co mam robić. Może mi ojciec coś doradzi?
— Mów szczerze!
— Bo to… wszystko wychodzi nie tak, jakby człowiek chciał. Początkowo niby dobrze się składa, a potem okazuje się, że wszystko na opak. Tak też było z Ewką. Przez pierwsze dwa lata po jej urodzeniu córka nigdzie nie wyjeżdżała. Więc niewiele mogłam zdziałać. Ale potem, jak ich nie było miesiącami, prowadziłam wnuczkę do kościoła, pacierza nauczyłam…
Aż tu pewnego razu właśnie córka i zięć wrócili z ekspedycji, gdy Ewka, jak to dziecko, chciała się przed rodzicami pochwalić. Więc wieczorem klęka i zaczyna mówić pacierz.
Myślę sobie: będę teraz miała za swoje… Córka zrobiła się czerwona i widać, że tylko przy Ewce nie chce zrobić awantury. Ale zięć się przymilnie uśmiechnął i mówi: „Widzę, Ewuniu, że babcia cię pięknie nauczyła mówić paciorek. A wiesz, o czym jest ten paciorek?” — pyta niby tak sobie. Oczywiście dziecko powiedziało, że nie wie. Ewka miała wtedy zaledwie cztery lata. Myślę sobie: co się za tym kryje? I czekam. Ale on tylko powiedział: „Poproś babci niech ci to jutro wytłumaczy”. A do mnie, że dziecko nie powinno powtarzać słów, których nie rozumie. Aż mnie zatkało. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Ksiądz go zresztą nie zna. W dyskusje nie ma się co wdawać. Potrafi na wszystko znaleźć wytłumaczenie i to takie, że nawet trudno się obrazić. Do tego na religii zna się lepiej niż niejeden wierzący.
— Tacy są najgorsi…
— Nie to chciałam powiedzieć. Mówiąc szczerze byłam nawet zadowolona. Bo przecież nie powiedział „nie”. A przeciwnie — nawet niby to zachęcał, abym dziecko uczyła religii. Potem dopiero „wyszło szydło z worka”. Gdy już Ewka poszła spać, mówię mu, że może i ma rację, ale takiemu małemu dziecku nie wszystko jest sens tłumaczyć, bo niewiele zrozumie. A on mówi na to: „To po co mama ją tego uczy?” Więc myślę sobie: jeśliś taki mądry, to ja też nie głupia, i mówię: „A jak będzie większa i zrozumie, to co? Nie będziecie się sprzeciwiać?” I wykręcić się nie mógł. Musiał się zgodzić! Tyle, że jak wnuczka była starsza, miała jakieś sześć, siedem lat, zaczął z nią sam na temat religii rozmawiać, po swojemu…
— Bluźnił…
— Tego to nie. Kiedyś nawet bronił mnie przed córką, kiedy zaczęła gadać, że wszystko, co mówiłam Ewce, to bzdury. Przynosił też różne książki z ilustracjami. Początkowo myślałam nawet, że się nawrócił. Bo to był i katechizm ilustrowany, i pismo święte w obrazach. Nie sprzeciwiał się, żebym Ewce czytała, a nawet zachęcał. Potem jednak zaczął przynosić także inne książki i albumy… O bogach greckich i egipskich, azteckich i jeszcze jakichś tam…
Wtedy zrozumiałam, do czego zmierza. Widać było, że dziecku chce w głowie zamącić. Więc mu kiedyś o tym powiedziałam. A on na to, że niby ja nie wiem, czego chcę. Zapytałam go: „A ty czego chcesz, bo ja ciebie nie rozumiem?” Wtedy jego wzięło na szczerość i zaczął się rozwodzić: a to, że on tak dlatego ewangelię pozwala dziecku czytać, że to niby należy do literatury i że każdy człowiek kulturalny powinien to znać tak samo jak Iliadę. Pomyślałam sobie: „Stąd żeś taki łaskawy… Ale mnie nie przechytrzysz! Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu”. I miałam rację! Kiedyś, gdy byłam z Ewką w kościele, zaczepił nas ksiądz. Ewka miała wtedy dziesięć lat. Ksiądz zaczął rozmawiać z nią, takie różne pytania zadawać, z katechizmu… A ona mu odpowiedziała tak mądrze, rozsądnie, że aż się zdziwił… i potem mówi do mnie: „Trzeba by dziecko do komunii przygotować”. A ja na to, że ona nawet nie ochrzczona, tyle co z wody… Lecz wzięłam sobie to do serca i od czasu do czasu Ewce napomykałam o tym. No, ale już dojeżdżamy — zmieniła temat. — Trzeba się przesiąść na linię „21”.
Wysiedli. Babcia Jolanta poprowadziła swego towarzysza podziemnym przejściem na inny peron.
— Chyba jednak was dowiozę na samo lotnisko! — oświadczyła po drodze. — Stąd już niedaleko.
— I co było dalej z wnuczką? — dopytywał się, wyraźnie zainteresowany opowieścią.
— Ano, w jakieś półtora roku później, jak to się mówi „bomba pękła”! Właśnie rodzice mieli wrócić z ekspedycji, gdy Ewka mówi do mnie żebym porozmawiała z nimi…