Выбрать главу

Chodziło o nią samą, o jej duszę! To był przecież jedyny, najważniejszy cel wszystkiego, co od dwóch godzin robił, zadając gwałt swoim uczuciom do tej kobiety. Jeśliby teraz umarła nie wyznawszy swych win, bez chrztu świętego, bez skruchy i żalu szczerego— oznaczałoby to, że poniósł klęskę. Że zwycięzcą w tej walce jest Szatan…

Przerażony tą myślą rzucił się ku dziewczynie i przyłożył ucho do jej piersi. Obawy, na szczęście, były przedwczesne. Odetchnął z ulgą, słysząc słabe uderzenia serca. A więc jeszcze miał szansę…

Pozbierawszy pospiesznie strzępy odzieży z podłogi, nakrył nimi obnażone ciało dziewczyny i poszedł do bufetu po wodę. Szepcząc egzorcyzmy skropił twarz zemdlonej i zwilżył jej wargi. Szybko zresztą odzyskała przytomność, a wraz z nią wracał tępy ból w ramionach.

— Stefan.. — wydała z siebie przytłumiony jęk. Uczuł nieprzyjemny ucisk w krtani.

— Na próżno go wzywasz… — powiedział cicho. Uniosła powieki i oczy jej napełniło przerażenie.

— Nie!!!

Poruszyła głową i jęknęła z bólu.

Wiedział, że musi się spieszyć.

— Czy żałujesz? — zapytał trwożnie. — Zaklinam cię na Boga, Ojca Naszego, zrzuć z serca pychę i pomóż mi wygnać z twej duszy Szatana!

— Nie męcz mnie… — wyszeptała błagalnie.

— Muszę! To tylko od ciebie zależy. No, mów!

Przymknęła powieki.

Ukląkł przy niej i począł rozwiązywać jej ręce. Zacisnęła zęby, aby nie jęczeć z bólu, jaki sprawiał jej każdy ruch. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.

Uwolniwszy z więzów ręce dziewczyny próbował naprowadzić na właściwe miejsce wykręcone w stawach ramiona. Było to nie mniejszą torturą od zadawanych poprzednio.

Przeraźliwy krzyk nie ustawał teraz ani na chwilę. Co gorsza, Münch — choć znał dobrze kolejność czynności, przyglądając się, jak wykonywał ją kat lub cyrulik — nie miał wprawy i potęgował jeszcze cierpienia swej ofiary.

Kiedy wreszcie skończył, Kama była znów bliska omdlenia. Leżała na podłodze blada i mokra od potu, patrząc wpółprzytomnie na prześladowcę.

Inkwizytor przyniósł nie dopitą jeszcze szklankę soku i podtrzymując głowę dziewczyny wlewał jej wolno do ust chłodny płyn.

Nagle zadrżał. Jego palce wyczuły w jej włosach maleńki, twardy przedmiot.

Pochwycił go gwałtownie i szarpnął. Wraz z pasmem wyrwanych włosów trzymał w dłoni srebrzysty, podobny do spinki krążek pekoderu.

— A więc dlatego! — zawołał wzburzony. — Dlatego milczysz. To przeklęte oko pomaga ci trwać w uporze. Ten piekielny znak! Może w ogóle nie czułaś bólu? Może tylko udawałaś?…

Ale teraz ci się nie uda! Nie oszukasz mnie już!

Rzucił z pasją pekoder na podłogę i próbował zmiażdżyć go butem. Wysiłki te okazały się jednak bezskuteczne. Chwycił więc nóż — ale złamał go przy pierwszym uderzeniu.

Szukając rozpaczliwie jakiegoś narzędzia zatrzymał wzrok na wysokich taboretach przy bufecie. Skoczył ku najbliższemu z taboretów, szarpnął z całych sił i wyłamał z uchwytów w podłodze. Począł teraz zapamiętale tłuc metalową rurą w błyskające oko pekoderu, aż wreszcie aparat rozpadł się na kawałki.

— Już nic ci nie pomoże! Zaczniemy od nowa! Podniósł z podłogi linę i podszedł do swej ofiary, dysząc z wściekłości i zmęczenia.

Nie była w stanie wyrzec ani słowa, lecz czuła, że nie zniesie nowych tortur.

— Czego milczysz? Powiedz? On kazał ci kłamać? No, mów!!!

Patrzyła na niego z przerażeniem.

— Włosy… Twoje włosy! To dlatego… — podniósł z podłogi złamany nóż. — Nie myśl, że uda ci się…

Nie dokończył, gdyż na tablicy rozdzielczej zapłonęła czerwona lampka, a z głośnika popłynęło stłumione buczenie.

Kama uniosła z wysiłkiem głowę.

Musieli odebrać sygnał zniszczenia pekoderu. A więc jeszcze jest nadzieja…

Münch również dostrzegł światełko. Było to dla niego takim zaskoczeniem, iż przez dłuższą chwilę stał jak skamieniały. Potem z jakimś dzikim okrzykiem porwał leżący na podłodze taboret i podbiegł do tablicy.

Pierwszym ciosem roztrzaskał ekran wizjofonu. Drugi dosięgnął tablicy rozdzielczej.

Lampki kontrolne poczęły błyskać bezładnie, lecz już spadły na nie następne uderzenia.

— Stój! Co robisz?! — krzyknęła z przestrachem.

Ale on bił jeszcze zacieklej, gruchocąc cienką płytę i znajdujące się pod nią urządzenia. Przeciągły jęk sygnału alarmowego zmieszał się z hukiem uderzeń i trzaskiem pękającego plastyku.

— Spowodujesz katastrofę! Spadniemy!

Zdawał się nic nie słyszeć.

— Modest!!!

Jeszcze raz uniósł w górę taboret, lecz w tej samej sekundzie raptowna zmiana prędkości powaliła go na podłogę i rzuciła aż pod okno w przedniej części statku. Niewidzialna siła przygniotła go do ściany. Czyżby moce piekielne objęły w swe władze statek powietrzny?

Spojrzał z lękiem na Kamę, ale jej położenie było jeszcze gorsze. Przywiązana za nogi do stolika leżała wyciągnięta bezwładnie na środku kabiny, a oczy jej pełne były niekłamanego strachu. Było w tym coś nielogicznego, niepojętego dla jego umysłu. Nic teraz nie rozumiał i czuł coraz większy zamęt w głowie…

Nagle z rozbitej aparatury sterowniczej rozbłysła z trzaskiem iskra wyładowania elektrycznego i samolot szarpnięty nieskoordynowanym wychyleniem sterów runął w głąb powietrznego oceanu. Niebo i ziemia w szalonym tańcu poczęły wirować wokół statku.

Maszyna podrywała się w górę, to znów spadała dziobem, w dół tracąc z sekundy na sekundę wysokość.

Münch rzucony kilkakrotnie od ściany do ściany zdołał uchwycić się regału, ale uwiązane na linie ciało Kamy uderzało raz po raz o podłogę i pobliskie sprzęty.

Ziemia zbliżała się nieuchronnie. Coraz częściej za oknami statku przebiegały na przemian: ośnieżone szczyty gór, to znów ciemne, pogrążone w mroku doliny, z wdzierającymi się w nie długimi jęzorami lodowców. Maszyna spadała coraz niżej, lecz układ homeostatyczny działał jeszcze, usiłując zapobiec katastrofie.

— Panie nasz! Bądź miłościw… Bądź miłościw — powtarzał rozpaczliwie Münch uczepiony kurczowo półki.

Powierzchnia Ziemi była tuż, tuż.

— A więc koniec! — przebiegło Kamie przez głowę.

Uczuła nowe, jeszcze boleśniejsze szarpnięcie za nogi. Samolot poderwany w górę przez automatycznego pilota zawisł na moment w powietrzu i opadł z powrotem ku Ziemi. Nad samą powierzchnią jeszcze raz ognisty snop gazu uderzył w dół, ale maszyna, zaczepiwszy pierścieniem nośnym o występ skalny, przekoziołkowała i z ogłuszającym trzaskiem pękającego kadłuba zaryła się w kamienistym gruncie. Obłok pyłu otoczył na chwilę statek.

Nastała dzwoniąca w uszach cisza. Potem stopniowo słuch Kamy począł wyławiać z tej ciszy daleki szum wiatru.

Wisiała na linie głową w dół i czuła, że coś ciepłego i mokrego ścieka jej po twarzy zalewając oczy.

Statek leżał na boku tak, że stolik, do którego była przywiązana, znajdował się w tej chwili nad nią w górze. Poprzez popękane okna widziała niebo i pokryte rzadkimi płatami śniegu zbocze górskie.

W głębi kabiny, tam gdzie niegdyś mieściła się tablica rozdzielcza, gęstniejący obłok pary osnuwał kłębowisko przewodów.

— Przeciek z generatora — uprzytomniła sobie z jakąś nienaturalną obojętnością.

Wiedziała, że powinna coś uczynić, aby uwolnić nogi z krępujących je więzów, ale nie potrafiła zdobyć się na jakiekolwiek działanie. Ręce miała, co prawda, wolne, lecz lęk przed bólem paraliżował ruchy.