Ta część miasta rosła szybko w oczach, jak gdyby mknąc w jakimś pojeździe powietrznym zniżali coraz bardziej lot. Oto na stromej skarpie jasny czworobok zamku z wieżą zegarową.
Tuż obok, wśród tarasowo rozłożonych ogrodów, kamienice o pochyłych dachach, stłoczone jak tłum ludzi na widowisku, spoglądają dziesiątkami okien na rzekę. Wieże kościołów i wąskie, jakby wciśnięte między domy uliczki… Münch nie znał starej Warszawy, ale jakże bliski i budzący ufność wydał mu się ten obraz w porównaniu z przerażającymi go ogromem i nierealnością kształtów nowoczesnymi dzielnicami miasta.
Lecz wrażenie to minęło szybko, ustępując miejsca nowej fali niepewności i niepokoju.
Znaleźli się na ulicy… Nie były to jednak ulice, jakie pamiętał ze swego minionego życia, lecz rażąca napotykaną co krok sztucznością imitacja tamtych ulic, coś, co jest przeszłością i nie jest nią zarazem… I nie tylko dlatego, że mijani przechodnie byli tak samo ubrani jak ci, których spotykał na ulicach Radowa, że panującej tu czystości i rzucającej się w oczy dbałości o każdy, najmniejszy fragment budowli nie można było porównać z tym, co widział na najwspanialszych dworach książąt i możnowładców. To uczucie niepokoju miało swe źródło nie tylko w oglądanym obrazie ulicy, ale gdzieś wewnątrz niego samego, w najgłębszych zakamarkach duszy.
Minęli czworokątny, strojny ściennymi malunkami rynek i skręcili w wąską uliczkę. Po lewej stronie ujrzał fasadę kościoła, potem drugą, znacznie większą. Przez otwarte drzwi świątyni widać było ołtarz i barwny trójdzielny witraż.
Münch zerwał się z fotela. Chciał pobiec ku tym otwartym drzwiom, lecz silny uścisk dłoni powstrzymał go w miejscu.
— Gdzie? Gdzie chcesz iść? — usłyszał obok siebie głos Kamy. — Przecież wiesz… To tylko obraz.
Otrząsnął się jak ze snu, który zmógł go na moment, mącąc świadomość.
— Wiem… — skinął głową.
Uliczka skończyła się i ujrzeli przed sobą plac zamknięty z lewej strony ścianą zamku oglądanego przedtem od strony rzeki, z prawej — szeregiem kolorowych kamieniczek o stromych czerwonych dachach. Pośrodku placu, w najwyżej położonym jego punkcie, stała kolumna. Na jej szczycie postać z brązu z mieczem i krzyżem.
— To ten król…
Długo, w milczeniu patrzył na kolumnę. Gdy wreszcie zniknęła w oddali za nimi, powiedział: — Chciałbym tam być… Kama wyłączyła aparaturę. Znów otoczyły ich szare ściany okrągłej sali lekcyjnej.
— Możemy polecieć do Warszawy choćby jutro.
— I zobaczę… to wszystko?
— Oczywiście. Polecimy maszyną komunikacyjną. A może wolisz tylko w trójkę? Ty, ja i Miksza? — Tak. W trójkę… Na imię tobie Kama? — zmienił nagle temat.
— Kama. Dlaczego pytasz? Przecież wiesz.
— Jakie to imię?
— Ach, rozumiem. To cała historia… Ojciec mojej matki urodził się daleko stąd. W mieście leżącym nad rzeką Kamą. Mama bardzo kochała dziadka. Ja słabo go pamiętam, gdyż widziałam go zaledwie kilka razy, i to jako dziecko. Zaginął w czasie szóstej ekspedycji marsjańskiej.
— Marsjańskiej?
— Tak. Poleciał z Ziemi na planetę Mars. I już nie powrócił.
— A twoje imię to rzeka?
— Tak.
— Twoje imię… pogańskie? — dokończył po łacinie.
— Istnieje zwyczaj nadawania dzieciom imion zapożyczonych od nazw rzek, jezior, gór, kwiatów… Kama może być też skrótem imienia „Kamila”.
— A ty nie poganka? — spytał trwożnie.
— To określenie straciło już dawno sens. Gdy poznasz lepiej nasz świat, przekonasz się.
Dziwiło cię, gdy mówiłam kiedyś, że nie ma już ani królów, ani poddanych, nie ma bogaczy i nędzarzy. A przecież później zrozumiałeś, że tak jest dobrze. Że chociaż nasze życie na pewno jeszcze dalekie jest od doskonałości, ale wiele już poprawiono na Ziemi. O wartości człowieka decyduje nie jego pochodzenie i to jak się nazywa, ale przede wszystkim wiedza i praca, służąca nie tylko jemu samemu, ale i innym… Nie sądzisz, że tak być powinno?
— Tomasz Morus, święty męczennik jedynego kościoła bożego pisał o wyspie takiej…
Chrystus Pan też nauczał… Ja to rozumiem… To nie przeczy wierze i przykazaniom Pana Naszego… Ale tamto… co innego.
— Czy o to chciałeś mnie zapytać?
Uniósł na nią wzrok i chwilę patrzył jej w oczy..
— Nie. Nie tylko to… Chciałbym, abyś mi powiedziała… o sobie. O twoim życiu. Dlaczego jesteś taka…
— Jaka?
— Taka… inna… niż…
— Inna niż kto?
— Niż ja. Ty nie jesteś… zwykła dziewczyna.
— Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Jestem takim samym człowiekiem jak ty.
Tyle, że urodziłam się w innych czasach niż Modestus Münch. Inny jest świat, w którym się wychowałam. Mądrzejszy, lepszy, a przede wszystkim — wolny od strachu.
Poruszył się niespokojnie.
— Nie wiem… czy lepszy. Nie wiem… jeszcze — poprawił się. — Ale ty inna. Wiem. Wiem na pewno. Mówiłaś „byłam zwykłą dziewczyną”. „Zwykły człowiek… jak ty”, ja ci wierzę, ale… to nie tak. Ty nie chcesz się wywyższać. Rozumiem — grzech pychy. Nie możesz inaczej.
— Ależ, co ty pleciesz? Może wydaje ci się dziwne, że ja — kobieta — jestem uczonym, doktorem? Ale w naszych czasach takich kobiet są miliony. A zresztą, przecież i przed wiekami, w twoich, jak mówisz, czasach, też bywały kobiety wykształcone. A nawet wcześniej. Słyszałeś chyba o Heloizie?
— Heloiza? Ja… — urwał i patrzył w milczeniu na Kamę.
Nagle, jakby oślepiony blaskiem, przysłonił oczy dłonią.
— Nie mów tak… — wyszeptał ledwo dosłyszalnie. — Ja nie dlatego… Nie dlatego, że ty mądrości pełna… albo, żeś piękna jak… anioł. To nie to. Wiem, że bywały piękne i mądre. Ale ty inna! Powiedz, dlaczego jesteś taka… dobra… dla mnie? Dlaczego? Nie wiedziała co odrzec.
— Ależ… Ja jestem taka, jaka jestem.
W oczach jego pojawił się jakiś niezrozumiały dla niej błysk.
— Tak. Mówisz, a ja słucham. I wierzę. Wierzę tobie. Chociaż… nieraz mówisz rzeczy dziwne… Nawet straszne. Mówisz, a ja czuję, że to prawda. Patrzę na ciebie i… dobrze mi.
Tak jakbym… — urwał i dopiero po chwili dodał: — Jak ciebie nie ma, źle mi. Profesor Garda, Stefan Miksza, Ava, San, nawet doktor Balicz, też dobrzy dla mnie. Ale to nie to. Powiedz, dlaczego właśnie ty?…
— Nie wiem, o co ci chodzi? Ja… po prostu pomagam ci przystosować się do życia w naszym świecie. Opiekuję się tobą. Takie jest moje zadanie. Staram się robić to najlepiej, jak umiem, i tyle.
— Kto ci rozkazał to czynić? A może o to pytać nie wolno? — stropił się nagle.
Uśmiechnęła się.
— Ależ tu nie ma niczego do ukrywania. Sama starałam się, by mi zlecono zajęcie się tobą.
Rada Naukowa Instytutu wyraziła zgodę, więc…
— Tyś sama chciała? — podchwycił z ożywieniem.
— Chciałam. Niech cię to nie dziwi. Twój przypadek jest bardzo ciekawy… Wręcz niezwykły!
— Przypadek? Niezwykły? Tak. Niezwykły! I ty też…
Zabrzęczał sygnał wizjofonu.
— Pięć! — podała Kama hasło wywoławcze i na ekranie ukazała się twarz doktora Balicza.
— Cześć ci, o Kamo, rzeko daleka!
— Nie wygłupiaj się! Czego chcesz?
— Czy szanowna koleżanka byłaby aż tak łaskawa i wypożyczyła mi na godzinkę swego podopiecznego?
— Teraz?
— Jeśli można pokornie prosić?… Mogłabyś w tym czasie skoczyć na basen. Właśnie stamtąd wracam. Woda i słońce jak marzenie. Ponadto… — zawiesił głos znacząco — spotkałem tam Mikszę. Byłby zachwycony…