Выбрать главу

— Nie — odparła Leethveeschi równie pewnym głosem. — To jedyna hudlariańska siostra przydzielona do mojego oddziału, więc rozpozna pan ją bez trudu. Wystarczy wskazać kończyną i zawołać głośno „siostro”.

— Tam, skąd przybyłem — powiedział Hewlitt, usiłując nie stracić panowania nad sobą — podobne zachowanie dowodziłoby braku dobrych manier. Dlaczego nie chce mi pani pomóc? Zdradziła pani, jak się nazywa i jakie imiona noszą pacjenci wokół mnie, a odmawia przekazania imienia Hudlarianki?

— Sama go nie znam.

— To paradne! — wybuchnął Hewlitt, nie potrafiąc dłużej powstrzymać gniewu, jaki budziła w nim ta tępa istota. — Odpowiada pani za oddział i nie zna swojego personelu? Oczekuje pani, że w to uwierzę? Naprawdę ma mnie pani za tak głupiego? Zresztą, mniejsza z tym. Sam ją spytam, gdy znowu się tu pojawi.

— Mam nadzieję, że pan tego nie zrobi! — powiedziała siostra oddziałowa i zawróciła w stronę łóżka. — Tylko uprzejmość powstrzymuje mnie przed skomentowaniem pańskiej głupoty. Niemniej możliwe, że pańskie słowa są jedynie wyrazem ignorancji. Jeśli tak, pozwolę sobie nieco pana oświecić. Nasza Hudlarianka — ciągnęła — nosi na jednej z kończyn opaskę z oznaczeniem rangi oraz numerem przydzielonym jej przez Szpital. Ten numer to wszystko, co o niej wiemy, i korzystamy z niego, gdy chcemy się do niej zwrócić, ponieważ nikt nie umie odróżnić jednego Hudlarianina od drugiego, a sami nie zwykli zdradzać łatwo swych imion. Mają je za coś nad wyraz osobistego i używają jedynie w kręgu najbliższych krewnych oraz w kontaktach z partnerami życiowymi. Rozumiem, że w pewnym sensie polubił pan naszą siostrę, ale to o wiele za mało, aby oczekiwać zgody na taką poufałość.

Leethveeschi wróciła do dyżurki, wydając odgłosy, które mogły się kojarzyć z rzężeniem konającego, ale były najpewniej illensańskim odpowiednikiem śmiechu. Hewlitt był pewien, że cały oddział widzi jego zakłopotanie. W końcu opadł z powrotem na poduszki i wbił wzrok w zamontowaną na suficie kamerę. Miał nadzieję, że rumieniec, który wykwitł na jego twarzy, nie zaalarmuje kolejnego potwora gotowego sprawdzić, co się dzieje z pacjentem.

Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Po kilku minutach odetchnął z ulgą, chociaż irytacja jeszcze mu nie przeszła. W sumie chciałby, aby ktoś się nim zajął. A gdybym tak spadł z łóżka i złamał sobie rękę? — pomyślał. Co wtedy? Chociaż lepiej nie, to byłoby zbyt melodramatyczne. Z wolna zaczął powracać stary, znajomy gniew. A z nim głęboka frustracja.

Nie powinienem tu przejeżdżać, stwierdził w duchu.

Przyjrzał się dużym, skomplikowanym łóżkom stojącym pod ścianami oddziału. Niestety nie wszystkich chorych skrywały parawany. Za przeszklonymi ścianami dyżurki poruszały się obce postacie, nieco tylko mniej przerażające z racji odległości. Skądś dobiegały ciche, bełkotliwe odgłosy rozmów. Hewlitt nigdy nie przepadał za nieznajomymi. Boczył się nawet na krewnych, jeśli pojawiali się nagle po dłuższym czasie. Zawsze wnosili wówczas jakieś zmiany, burząc zastały i wygodny porządek, dzięki któremu mógł pędzić dni samotnie, ale względnie szczęśliwie. Teraz jednak był między istotami, które były mu dalsze niż ktokolwiek i kiedykolwiek. I sam był sobie winien.

Cała rzesza lekarzy, którzy badali jego przypadek na Ziemi, odradzała mu wyjazd do Szpitala Kosmicznego. Znali jego profil osobowościowy i wiedzieli, czym to się może skończyć. Z drugiej strony żaden z nich nie potrafił go wyleczyć. Stwierdzali tylko oczywiste: że symptomy jego choroby są nietypowe i nadzwyczaj różnorodne, a samo schorzenie nie poddaje się żadnemu zaordynowanemu leczeniu. Sugerowali też, że przyczyną problemów może być jego charakter i skłonność do regulowania wszystkiego, nawet funkcji własnego ciała.

Będąc samotnikiem z konieczności raczej niż z wyboru, Hewlitt musiał jednak jakoś dbać o siebie. Uważał, więc, aby nie stać się ofiarą żadnego wypadku i nie zachorować. Nie był wszakże hipochondrykiem, w każdym razie nie bez reszty. Wiedział, że naprawdę cierpi na poważne schorzenie i że w dobie zaawansowanej medycyny jako obywatel Federacji Galaktycznej ma prawo oczekiwać wyleczenia.

Z jednej strony nie podobało mu się, że trafił między obcych, z drugiej nie chciał przechorować reszty życia, zatem upomniał się o swoje prawa. Teraz jednak zastanawiał się, czy nie wygodniej byłoby pozostać na Ziemi i tam umrzeć. Obawiał się, że tutejsza kuracja, a już z pewnością kontakty z lekarzami, będą go kosztowały więcej zdrowia niż sama choroba.

W tej chwili bardzo chciał wrócić do domu.

Spojrzał na drzwi dyżurki, w których pojawiły się dwie istoty. Ruszyły w jego kierunku. Jedna była długa, gruba, z zamiatającym podłogę srebrzystym futrem i takim mnóstwem nóg, że nie zdołał ich policzyć. Należała do tego samego gatunku, co pacjent Henredth, który zajmował łóżko naprzeciwko. Obok szła Hudlarianka — z jakiegoś powodu zaczął o niej myśleć jako o swojej pielęgniarce — bez dwóch zdań z nową warstwą jakiejś substancji na skórze. Zdziwił się, bo w ziemskich szpitalach siostry rzadko używały kosmetyków.

Przez moment zastanawiał się, czy innym Hudlarianom jego siostra może się wydawać piękna. Potem usiadł na łóżku i przygotował się na pierwsze badanie przeprowadzane przez wielką stonogę. Tymczasem para zniknęła za parawanem osłaniającym łóżko pacjenta Kletilta, kompletnie ignorując nowego podopiecznego.

Po chwili usłyszał głosy trzech istot pogrążonych w cichej rozmowie. Odróżniał modulowane pojękiwanie kelgiańskiego lekarza, szczękliwie wyrzucane głoski, których nigdy nie słyszał, ale które kojarzyły mu się z Melfianinem, i od czasu do czasu, w odpowiedzi na pytanie lub polecenie, włączającą się do rozmowy siostrę. Jednak ich autotranslatory nie były nastawione na ludzką mowę, nie wiedział, więc, o czym rozmawiali.

Zirytowało go to. Na dodatek, co kilka minut materia parawanu wybrzuszała się, jakby ocierał się o nią Hudlarianin, kiedy indziej zaś próbowało się przez nią przebić coś ostrego, czego nie umiał sobie nawet wyobrazić. Chociaż to, co działo się obok, mogłoby go przerazić, wolałby wiedzieć, o co chodzi.

Cokolwiek tam robili, zajęło im to około dwudziestu minut. Potem kelgiański lekarz wyszedł zza parawanu i nie spojrzawszy nawet na Hewlitta, skierował się do dyżurki. Pielęgniarka krzątała się jeszcze chwilę przy łóżku, zajmując się pacjentem, lecz w końcu ruszyła za lekarzem. Hewlitt nie wskazał na nią i nie krzyknął „siostro”, jak zalecała mu Leethveeschi, pomachał tylko ręką, aby zwrócić uwagę Hudlarianki.

Ta zatrzymała się i zmieniła ustawienia w autotranslatorze.

— Coś nie tak, pacjencie Hewlitt? — spytała.

Przecież widać, ty głupia istoto, co jest nie tak, pomyślał. Postarał się wszakże zachować spokój.

— Oczekiwałem, że zostanę zbadany, siostro — powiedział. — Co się dzieje? Doktor całkiem mnie zignorował!

— Ten lekarz przygotowywał przeniesienie pacjenta Kletilta na inny oddział — odparła pielęgniarka — ja zaś pomagałam pacjentowi zmieniać pozycję podczas badania. To starszy lekarz Karthad, który jest w Szpitalu specjalistą od położnictwa i ginekologii obcych, i pański przypadek go nie interesuje. Jeśli jednak zechce pan poczekać cierpliwie jeszcze chwilę, pacjencie Hewlitt, pański doktor się zjawi, aby pana zbadać.

ROZDZIAŁ TRZECI

Hewlitt widział już wcześniej zdjęcia Melfian, dostrzegł też kilka osobników podczas podróży korytarzem, ale po raz pierwszy miał okazję oglądać któregoś naprawdę z bliska i prawie w bezruchu. Ten nadal przypominał mu gigantycznego kraba ze szkieletem na zewnątrz ciała. Ziemianin nie patrzył na wystające ze szczelin między płytami pancerza nogi, jego uwagę zwracała, bowiem przede wszystkim głowa z wielkimi oczami, na które co chwila nasuwały się pionowe powieki, ogromne żuwaczki, szczypce wyrastające w miejscach, gdzie normalna istota powinna mieć uszy, i sterczące z kącików ust czułki, które wyglądały na absurdalnie cienkie i kruche.