Выбрать главу

Chcą mi dać dużą sakiewkę rubiny rubinów.

— Mógłbym chyba poszerzyć swój repertuar — wymamrotał. Wyraz ich twarzy skłonił go do pewnych zmian słownictwa. — No dobrze, zrobię to — rzekł. Maleńki okruch uczciwości przetrwał jednak nawet w bla sku klejnotów. — Ale wiecie, nie jestem największym minstrelem świata.

— Będziesz, kiedy już napiszesz tę sagę — obiecał Cohen.

— No… mam nadzieję, że się wam spodoba.

Cohen znów się uśmiechnął.

— To nie nam ma się podobać. My jej nie usłyszymy.

— Co? Ale przecież mówił pan, że mam wam napisać sagę…

— Tak, zgadza się. Ale to będzie saga o tym, jak zginęliśmy.

* * *

Niewielka flotylla wypłynęła rankiem następnego dnia z Ankh -Morpork. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Nie dlatego, że perspektywa końca świata jakoś szczególnie koncentrowała na sobie myśli zaangażowanych osób, gdyż jest to zagrożenie ogólne i uni wersalne, które ludziom trudno sobie wyobrazić. Patrycjusz jednak był człowiekiem surowym, a to zagrożenie było bardzo szczególne i osobi ste, więc ludzie wyobrażali je sobie bez żadnego kłopotu.

Barka, na której coś już nabierało kształtu pod wielkim brezentowym zadaszeniem, kołysała się między statkami. Vetinari wszedł na pokład tylko raz — i spoj rzał posępnie na zawalające pokład stosy materiałów.

— To wszystko kosztuje nas znaczne sumy — oświadczył Leonardowi, który ustawił sztalugi. — Mam nadzieję, że za to będziemy mieli się czym pochwalić.

— Może przetrwaniem gatunku? — zaproponował Leonard, kończąc skomplikowany rysunek i wrę czając go jednemu z uczniów.  — Poznamy także wiele nowych rzeczy, co do których jestem przekonany, że będą miały ogromne znaczenie dla potomności. Na przykład ocalały z „Marii Pesto” opowiadał, że przedmioty unosiły się w powie trzu, jak gdyby nagle stały się niezwykle lekkie. Dlatego zaprojektowałem coś takiego.

Schylił się i pod niósł coś, co Patrycjuszowi wydało się całkiem zwyczajnym kuchennym utensylium.

— To patelnia, która przyczepia się do wszystkiego — wyjaśnił z dumą wynalazca. — Wpadłem na ten pomysł, obserwując pewną odmianę ostu, która…

— I to będzie użyteczne?

— Bardzo. Musimy przecież jeść posiłki i nie chcemy, żeby w po wietrzu unosił się gorący tłuszcz. Takie drobiazgi mają znaczenie, panie. Wynalazłem także pióro, którym można pisać do góry nogami.

— Hm… A czy nie da się po prostu odwrócić kartki?

* * *

Karawana przesuwała się wolno po śniegu.

— Okropnie zimno — poskarżył się Caleb.

— Czujesz swoje lata, co? — domyślił się Mały Willie.

— Mężczyzna ma tyle lat, na ile się czuje. Zawsze to powtarzałem.

— Co?

— MÓWI, ŻE MASZ TYLE LAT, NA ILE SIĘ CZUJESZ, HAMISH!

— Co? Czuję co?

— Nie wydaje mi się, żebym się postarzał — stwierdził Mały Willie. — Tak naprawdę postarzał. Tyle że staram się pilnować, gdzie jest następny wychodek.

— Najgorsze — wtrącił Truckle — to kiedy przychodzą różni młodzi i śpie wają ci wesołe piosenki.

— Z czego oni w ogóle tak się cieszą? — mruknął Caleb.

— Pewnie z tego, że nie są tobą.

Drobne, ostre śnieżne kryształki, niesione wiatrem ze szczytów, z sykiem przelatywały nad równiną. Z sza cunku dla swej profesji ordyńcy nosili głównie niewielkie skórzane przepaski z kawał ków futra oraz kolczugi. Z sza cunku dla swego zaawansowanego wieku — i bez żadnych uwag na ten temat — pod tym wszystkim mieli na sobie długą wełnianą bieliznę i różne dziwne elementy na gumkach. Radzili sobie z Cza sem tak, jak z pra wie wszystkim w życiu — jak z czymś, co się atakuje i pró buje zabić.

Na czele grupy Cohen udzielał minstrelowi pewnych wskazówek.

— Przede wszystkim musisz opisać, co czujesz wobec tej sagi — tłumaczył. — Jak to śpiew sprawia, że krew szybciej ci krąży, że prawie nie możesz się opanować… Musisz im powiedzieć, jaka to będzie wspaniała saga. Rozumiesz?

— Tak, tak… chyba. A po tem mam opowiedzieć, kim jesteście… — Minstrel notował pilnie.

— Nie. Potem musisz opowiedzieć, jaka była pogoda.

— Znaczy, coś w stylu „Był piękny dzień”?

— Nie, nie, nie. Masz mówić po sagowemu. Zacznijmy od tego, że trzeba układać zdania na odwrót.

— Na przykład „Dzień piękny był”?

— Dobrze! Świetnie! Wiedziałem, że sprytny z cie bie chłopak.

— Chłopak z ciebie sprytny, chciał pan powiedzieć — poprawił go minstrel, nim zdążył się powstrzymać.

Nastąpił moment przerażającej niepewności, po czym Cohen z roz machem klepnął go w ramię. Wrażenie było takie, jakby uderzył łopatą.

— To jest styl! Co jeszcze, zaraz… Aha, już mam. Nikt w sagach niczego nie mówi. Zawsze rzecze.

— Rzecze?

— Jak „I rzekł Wulf, Morski Włóczęga”, rozumiesz? I… i… i… Ludzie zawsze są czymś. Jak ja. Jestem Cohen Barbarzyńca, tak? Ale mogę też być Cohenem Mężnym Sercem, albo Cohenem Zabójcą Legionów, albo czymkolwiek tej klasy.

— Eee… ale dlaczego to robicie? — zapytał minstrel. — Powinienem to chyba włączyć. Chcecie oddać bogom ogień?

— Tak. Z od setkami.

— Ale… dlaczego?

— Bo widzielim, jak umiera wielu przyjaciół — rzekł Caleb.

— Właśnie — zgodził się Mały Willie. — A nie zauważyliśmy żadnych wielkich bab na fruwających koniach, co przylatują i zabie rają ich do Hal Bohaterów.

— Kiedy umarł Stary Vincent, a był przecie jednym z nas, gdzie był Most Szronu, żeby przeszedł po nim na Ucztę Bogów, co? Nie, dorwali go, rozmiękczyli wygodnymi łóżkami i tym, że ktoś przeżuwał za niego jedzenie. O mało co wszystkich by nas dorwali.

— Ha! Mleczne napoje! — Truckle splunął.

— Co? — Hamish obudził się z drzemki.

— PYTAŁ, DLACZEGO CHCEMY ZWRÓCIĆ BOGOM OGIEŃ, HAMISH!

— He, he! Ktoś to musi zrobić! — zarechotał Hamish.

— Bo to wielki świat, a nie widzieliśmy go całego — stwierdził Mały Willie.

— Bo dranie są nieśmiertelni — dodał Caleb.

— Bo łupie mnie w krzyżu w zimne noce — poskarżył się Truckle.

Minstrel zerknął na Cohena, który stał wpatrzony w zie mię.

— Bo… — zaczął Cohen. — Bo pozwolili nam się zestarzeć.

W tej właśnie chwili zatrzasnęła się pułapka. W erup cjach śnieżnych zasp wielkie postacie ruszyły biegiem na Srebrną Ordę. Miecze znalazły się w po plamionych dłoniach z szyb kością wynikającą z do świadczenia. Wzniesiono maczugi…

— Stać wszyscy! — krzyknął Cohen głosem nawykłym do rozkazywania.

Walczący znieruchomieli. Klingi drżały lekko o cal od gardeł i piersi.

Cohen spojrzał w górę na spękanego, pooranego szczelinami gigantycznego trolla, który stał z unie sioną maczugą, gotów go zmiażdżyć.

— Czy my się nie znamy? — zapytał.

* * *

Magowie pracowali na zmiany. Spory obszar morza przed flotyllą był gładki jak staw, z tyłu dmuchała równa, stała bryza. Magowie dobrze się znali na wietrze, gdyż pogoda nie jest kwestią mocy, ale lepidopterii. Jak to ujął nadrektor Ridcully, trzeba wiedzieć, gdzie są te przeklęte motyle.