Выбрать главу

I uroczyście zamilkł, oczywiście oczekując pochwały.

— Mój mąż bardzo dobrze śpi — chłodno obwieściła Aldonza. — Możecie mi wierzyć, on śpi jak dziecko.

Carrasco się nie zmieszał:

— Bardzo dobrze, droga Aldonzo, to po prostu przecudownie… Ale wzruszenie, magnetyczne burze, zmiany ciśnienia atmosferycznego — to wszystko bardzo wpływa na ludzi, podobnych naszemu Alonsowi. Ja sam w takie dni źle śpię, a co tu mówić o…

Zaciął się. Westchnął; odwrócił się do Pansy:

— Sancho, mój drogi Sancho! Z wami też muszę porozmawiać… Potem, oczywiście. Potem. Przecież będziecie towarzyszyć naszemu hidalgo w wyprawie, a wędrówki rycerza — to nie spacer na grzyby. Zdarzyć się może wiele nieprzewidzianych wydarzeń, sytuacji, urazów — tak fizycznych, jak i psychicznych… Czuję się odpowiedzialny za zdrowie Alonso. Za jego duchowe zdrowie.

Alonso wesoło mrugnął okiem:

— Samsonie, przez ostatni tydzień schudłeś i coś mi źle wyglądasz. Nie może tak być, żeby lekarz, niepokojący się o pacjenta, sam kładł się do szpitalnego łóżka…

— Uspokoję się dopiero wtedy, kiedy wasza wyprawa szczęśliwie dobiegnie końca — odciął się Carrasco, pakując się na krzesło wprost naprzeciw Sancho. Z odrobiną pośpiechu kiwnął na Felizę, przywołując ją, by napełniła jego kielich. Wypił, przetarł serwetką wargi. — Sancho… Spoczywa na was wielka odpowiedzialność. Dam wam dobrą radę na drogę.

— Wyprawiłbyś się może z nami — zaproponował Alonso, upijając łyk ze swojego pucharu.

— Rad jestem, że jesteś jeszcze skłonny żartować, Alonso… — Kwaśno uśmiechnął się Carrasco. — Sancho, zapamiętaj: ty ze swoim panem musicie widzieć jedno i to samo. Jeśli obaj zobaczycie młyny — Don Kichot śmiało może z nimi walczyć. Ale jeśli będziecie widzieć młyny, a señor Kechani — olbrzymy, wtedy natychmiast należy zawracać, to ja wam jako lekarz mówię…

Sancho przeniósł naiwne spojrzenie z gościa na gospodarza i z powrotem z gospodarza na gościa, westchnął, rozłożył ręce:

— Señor Alonso, nie pojmuję, czego ode mnie chce ten pan…

Carrasco nachmurzył się.

— Widzisz, Sancho — Alonso pojednawczo się uśmiechnął — rodzina Carrasco to przyjaciele rodziny Kechanich… Ta przyjaźń ciągnie się już od kilku stuleci.

Aldonza chrząknęła.

— Jestem psychiatrą — kłótliwie obwieścił Carrasco. — To znaczy, jestem początkującym psychiatrą, ale mój ojciec, także Samson Carrasco, był luminarzem psychiatrii. Obserwował jeszcze dziadka naszego Alonso i, oczywiście, obserwował jego ojca… Mam archiwa sprzed dwóch stuleci! Dla psychiatrii bardzo ważne są związki dziedziczne, dlatego znając historię rodziny Kechanich, mogę wiele przewidzieć i wręcz wyrokować z wyprzedzeniem… — W tym momencie zacisnął wargi i ze smutkiem pokiwał głową. — Dziedziczność… Rozumiecie? W rodzinie Kechani są takie geny, że…

Carrasco uniósł brwi, a Sancho zwrócił się w stronę portretów na ścianie — teraz oglądał je podejrzliwie, jakby chcąc doszukać się iskierki szaleństwa w smutnych oczach przodków Alonso.

— Sancho, nie bierzcie sobie tego wszystkiego zanadto do serca — uspokajająco powiedziała Aldonza. — Tak zwana psychiatria więcej zdrowych uczyniła chorymi, niż chorych — zdrowymi. W rzeczywistości słuchy o tak zwanym szaleństwie Rycerza Smutnego Oblicza są bardzo przesadzone.

— Czy aż tak przesadzone, droga Aldonzo? — Nie poddawał się Carrasco. — Jeszcze w dzieciństwie ojciec zmuszał mnie do uczenia się na pamięć fragmentów z medycznych artykułów, między innymi takiego oto orzeczenia: „Szaleństwo Don Kichota nosi cechy paranormalnego urojenia. Przy tym urojenie nosi cechy usystematyzowania. Urojonymi jawią się nie idealistyczne moralne dążenia Don Kichota, a forma i sposoby ich wykonania. Można pomyśleć, że u szlachetnego rycerza z wiekiem nastąpiła deprecjacja sił psychicznych, przejawiająca się w sentymentalności, niemożliwości realnego oceniania swoich fizycznych możliwości”.

— To analfabetyzm — zmarszczył brwi Alonso. — Samsonie, nie wiem, jak zacytowana wypowiedź ma się do faktów medycznych, ale pod względem gramatycznym ten fragment jest poniżej wszelkiej krytyki. Szaleństwo nosi cechy urojenia, urojenie też nosi cechy… Kto kogo nosi?

— Już lepszy czyrak na zadzie, niż lekarz w domu — z niezmąconym spokojem wtrącił Sancho. — Ponieważ czyrak pęknie, a lekarz, póki nie zamęczy na śmierć — nie odstąpi…

Carrasco spojrzał na niego ze źle skrywana pogardą:

— Dobrze, señor Sancho, „lekarzom”, jak pozwoliliście sobie wyrazić się, można nie dowierzać… Ale źródło, któremu przyjęto wierzyć… Mam nadzieję, zrozumiałe jest, o jakiej książce mówię? Tak oto w tej księdze napisano dosłownie, co następuje: „…móżdżek jego wysechł i zupełnie oszalał”. Oszalał! A dzisiaj, w świetle osiągnięć współczesnej nauki, można śmiało twierdzić, że u nieszczęsnego prarodzica Don Kichotów wystąpiła późna schizofrenia paranoidalna, skomplikowana dodatkowo miażdżycą tętnic!

Przy stole przez jakiś czas panowała cisza. Sancho gotów był wtrącić powiedzonko, ale w ostatnim momencie wycofał się. Nie odważył się.

— Możliwe, że Rycerz Smutnego Oblicza był rzeczywiście oryginalny w swoim postępowaniu — miękko powiedziała Aldonza. — Ale ci racjonalnie myślący ludzie, którzy szydzili z niego, grali przed nim i bawili się z nim w Don Kichota — byli bez porównania gorsi.

Niepotrzebnie to powiedziała, pomyślał Alonso. Samsona można ścierpieć, niekiedy jego towarzystwo jest zajmujące, ale czynić aluzję do roli jego przodków w historii donkichoterii…

— Señoro Aldonzo! — Syczącym szeptem zaczął Carrasco. — Już nie pierwszy raz to słyszę… — Machnął ręką w kierunku gobelinu, jakby przyzywając go na świadka — wszystkie te bajki o tym, że mój przodek Carrasco, na cześć którego nazwano mnie Samsonem… że ten dostojny człowiek jakoby zgubił Rycerza Smutnego Oblicza — wszystko to kłamstwo!

— Carrasco odwrócił się do Sancho i jego wskazujący palec ledwie nie wbił się giermkowi w pierś. — On go uratował! Ratował słabego starca, ratował, przywracając domowi… Tak, w jakimś stopniu grał, ukazując się jako Rycerz Białego Księżyca, ale Don Kichota pokonał w uczciwym pojedynku! I cokolwiek by mówili niektórzy…

— Nie przejmujcie się tak — z uśmiechem powiedziała Aldonza. — W końcu, czyż możecie ponosić odpowiedzialność za czyny waszych przodków?

Sancho z przygnębieniem pokiwał głową:

— Proszę o wybaczenie, panie… Niech lekarze będą głupim narodem — ale przecież i w rodzinie Pansów słyszano, jakoby Rycerz Smutnego Oblicza, wyruszając na swoją pierwszą wyprawę, akurat dwudziestego ósmego lipca… że był też, jakby to powiedzieć…

I Sancho pokręcił palcem przy skroni, starając się przy tym, żeby gest ten był w odbiorze możliwie najdelikatniejszy.

— Ludziom właściwe jest nazywać szalonym wszystko, co wychodzi poza ramki ich pojmowania — sucho odezwała się Aldonza. — Kiedy człowiek wyrusza w daleką, trudną wędrówkę, żeby wstawić się za pokrzywdzonymi, na których, poza nim, wszyscy plują… Oczywiście, takiego człowieka łatwiej potraktować jak chorego.

Twarz Carrasco przybrała niezdrowy purpurowy odcień. Zalewając krzywdę, psychiatra przyłożył usta do kielicha — chwała bogu Feliza była w pogotowiu i na czas zdążyła go napełnić.

— Ale przecież nasz señor Alonso — powoli powiedział Sancho — przecież on także wyrusza w daleką i trudną… I niebezpieczną… I co tu dużo mówić, zapewne pełną potyczek podróż… Wyrusza w imię powszechnego szczęścia. Popatrzcie na niego — przecież jest zdrowy na umyśle.