Выбрать главу

Niewielka ośmionożna kula wściekłego czarnego futra wyskoczyła spod spodu i wbiła kły w patyk, który zaczął dymić. Rincewind odłożył go bardzo delikatnie, chwycił kapelusz i uciekł.

Myślak westchnął.

— Nie próbowałem kwestionować pańskiego autorytetu, nadrektorze — zapewnił. — Po prostu wydaje mi się, że kiedy olbrzymi potwór na naszych oczach ewoluuje w kurczaka, zjedzenie tego kurczaka nie jest rozsądne. Nadrektor oblizał palce.

— A co by pan zrobił? — zapytał.

— No… zbadałbym go.

— Tak też uczyniliśmy. Badanie post mortem — zauważył dziekan.

— Bardzo dokładne — dodał z zadowoleniem kierownik studiów nieokreślonych. — Bardzo przepraszam, pani Whitlow… Ma pani ochotę na jeszcze kawałek pi… — Dostrzegł lodowaty wzrok Ridcully’ego i ciągnął dalej: — …przedniej części kurczaka?

— I odkryliśmy, że nie będzie już zagrażał odwiedzającym tę wyspę magom — stwierdził Ridcully.

— Tylko nie wydaje mi się, że właściwe badania powinny obejmować coś więcej niż rozglądanie się, czy nie rośnie gdzieś krzew szałwii z cebulką — upierał się Myślak. — Widzieliście przecież, jak szybko się zmienił, prawda?

— I co? — spytał dziekan.

— To nie może być naturalne.

— To pan przecież twierdzi, że rzeczy naturalnie zmieniają się w inne rzeczy, panie Stibbons.

— Ale nie tak szybko!

— A widział pan kiedyś, jak dzieje się ta cała ewolucja?

— No nie, oczywiście, że nie, nikt przecież…

— No to sam pan widzi — rzekł Ridcully tonem zamykającym dyskusję. — To może być normalne tempo. Przecież zmienianie się w ptaka po kawałku nie ma sensu, prawda? Tutaj piórko, tam dziób… Po świecie kręciłoby się wtedy sporo głupio wyglądających stworzeń, mam rację? — Inni magowie roześmiali się. — Nasz potwór pomyślał zapewne: Oj, jest ich za dużo, może lepiej zmienię się w coś, co lubią.

— Jeść — dokończył dziekan.

— Całkiem rozsądna strategia przetrwania. Do pewnych granic.

Myślak przewrócił oczami. Takie rzeczy zawsze dobrze brzmiały, kiedy opracowywał je we własnej głowie. Czytał stare księgi, potem siedział i myślał przez całe wieki, aż niewielka teoria układała mu się w umyśle niczym rządek małych błyszczących klocków. A potem, kiedy ją wygłaszał, odbijała się od grona wykładowczego i jeden z nich… jeden z nich… zawsze zadawał jakieś potwornie głupie pytanie, na które w danej chwili nie potrafił odpowiedzieć. Jak można w ogóle dokonywać postępu wobec takich umysłów? Gdyby jakiś bóg gdzieś powiedział: „Niech się stanie światło”, oni by zapytali: „A po co? Ciemność zawsze nam wystarczała”.

Starzy ludzie, na tym polega problem. Myślak nie był do końca entuzjastą dawnych tradycji, ponieważ miał już dobrze po dwudziestce i zajmował umiarkowanie ważne stanowisko, a zatem dla pewnych uniwersyteckich młokosów stanowił cel. A raczej stanowiłby, gdyby nie to uczucie, że po całej nocy majstrowania przy HEX-ie mają oczy ugotowane na miękko.

Zresztą nie interesował go awans. Byłby szczęśliwy, gdyby tamci słuchali go przez pięć minut, zamiast mówić: „Niezły pomysł, panie Stibbons, ale już raz tego próbowaliśmy i nie działa” albo „Prawdopodobnie nie mamy funduszy”, albo, co najgorsze, „Nie ma już dzisiaj porządnych wstaw-odpowiednie-rzeczowniki… Pamiętacie starego «przezwisko» jakiś-pradawny-mag-który-umarł-pięćdziesiąt-lat-temu-i-którego-Myślak-nie-miał-prawa-pamiętać? To był gość, który znał swoje wstaw-odpowiednie-rzeczowniki”.

Myślak odnosił wrażenie, że nad nim jest wiele stanowisk zwolnionych przez umarłych. Ale stali przy nich żywi i bronili się ostro.

Nigdy nie zadali sobie trudu, żeby się czegoś nauczyć, nigdy nie próbowali niczego zapamiętać, oprócz tego, że dawniej wszystko było lepsze. Kłócili się jak banda dzieciaków, a jedyny wśród nich, który w ogóle mówił czasem coś sensownego, mówił to po orangutańsku.

Ze złością dźgał ogień patykiem.

Magowie zbudowali dla pani Whitlow przyzwoitą, choć prymitywną chatę z gałęzi i wielkich splecionych liści. Gospodyni życzyła im dobrej nocy i skromnie zasłoniła za sobą wejście kilkoma liśćmi.

— Bardzo przyzwoita dama, ta pani Whitlow — uznał Ridcully. — Ja też się prześpię.

Wokół ogniska unosiły się już pojedyncze sekwencje chrapnięć.

— Myślę, że ktoś powinien stanąć na straży — rzekł Myślak.

— Zuch chłopak — pochwalił go Ridcully i przewrócił się na drugi bok.

Myślak zgrzytnął zębami, po czym zwrócił się do bibliotekarza, który chwilowo powrócił do krainy dwunogów i siedział smętnie, owinięty w koc.

— Przynajmniej dla ciebie to taki dom z dala od domu, co? — zapytał.

Bibliotekarz pokręcił głową.

— A może ciebie zainteresuje, co jeszcze jest tutaj dziwne?

— Uuk?

— Drewno wyrzucane przez fale. Nikt mnie nie słucha, ale to ważne. Mnóstwo tego nazbieraliśmy na ognisko, i wszystko to było naturalne drewno. Zauważyłeś? Żadnych połamanych desek, żadnych starych skrzyń, żadnych podartych sandałów. Tylko… zwykłe drewno.

— Uuk?

— To znaczy, że jesteśmy bardzo daleko od tras żeg… Oj, nie… nie…

Bibliotekarz desperacko marszczył nos.

— Szybko! Skup się na posiadaniu rąk i nóg! To znaczy żywych!

Bibliotekarz żałośnie skinął głową i kichnął.

— Aik? — powiedział, kiedy jego kształt znów się ustabilizował.

— No… — stwierdził smutnie Myślak. — Przynajmniej jesteś ożywiony. Może trochę za duży jak na pingwina. Myślę, że to strategia przetrwania stosowana przez twoje ciało. Próbuje znaleźć stabilną formę, która funkcjonuje.

— Aik?

— Zabawne, że nic nie możesz zrobić z tą rudą sierścią…

Bibliotekarz rzucił mu niechętne spojrzenie, odszedł kawałek plażą i padł bezwładnie.

Myślak rozejrzał się wokół ogniska. Wyglądało na to, że on stoi na straży, choćby dlatego, że nikt inny nie zamierzał się tym zająć. No tak, prawdziwa niespodzianka…

Jakieś ptaki ćwierkały wśród gałęzi. Morze fosforyzowało słabo. Na niebie rozbłyskiwały gwiazdy.

Popatrzył na gwiazdy. Na gwiazdach przynajmniej można polegać…

I nagle zobaczył, co jeszcze się nie zgadza.

— Nadrektorze!

No więc od jak dawna jesteś szalony? Nie, to nie jest dobry początek… Nie tak łatwo wymyślić, jak zacząć rozmowę. — No więc… Nie spodziewałem się, że spotkam tu krasnoludów — powiedział Rincewind.

— Och, rodzinę przywiało tu z Nictofiordu, kiedy byłem dzieciakiem — wyjaśnił Mad. — Chcieliśmy przepłynąć tylko kawałek wzdłuż brzegu, rozpętał się sztorm, a potem ani się obejrzeliśmy, a byliśmy rozbitkami i po kolana w papugach. Moim zdaniem to najlepsze, co mogło nam się trafić. Tam kiblowałbym w jakiejś zimnej kopalni i odbijał ze ściany kawałki skały, ale tutaj krasnolud może z dumą wysoko nosić głowę.

— Rzeczywiście — zgodził się Rincewind z twarzą starannie obojętną.

— Ale nie za wysoko, do demona! — ciągnął Mad.

— Na pewno nie.

— No to żeśmy się osiedlili. A potem tato założył sieć piekarni w Rospyepsh.

— Chleb krasnoludów? — domyślił się Rincewind.

— Jasna sprawa! On ocalił nam życie na tysiącach mil rojącego się od rekinów oceanu — odparł Mad. — Gdybyśmy nie mieli ze sobą worka chleba krasnoludów…