Выбрать главу

— Zajęła nam długie godziny — zauważył pierwszy prymus.

— I pływa po wodzie — dodał dziekan.

— Myślę, że właściwy termin brzmi: pławi się. Wszyscy mamy na nią wsiąść, czy jak?

— To wersja jednoosobowa. Pomyśleliśmy, że przetestujemy ją, a potem spróbujemy z kilkoma takimi związanymi razem…

— Jak tratwa, znaczy?

— No, właściwie tak — zgodził się dziekan z wyraźną niechęcią. Wolałby jakieś bardziej dynamiczne określenie. — Niestety, to wymaga czasu.

Nadrektor pokiwał głową. Zaimponowali mu w pewien sposób. Udało im się w zaledwie jeden dzień odtworzyć rozwój techniki, który prawdopodobnie zajął ludzkości kilkaset lat. Do wtorku mogą dojść nawet do kajaków.

— Który z was będzie ją testował? — zapytał.

— Pomyśleliśmy, że może kwestor mógłby pomóc na tym etapie programu rozwojowego.

— Zgłosił się na ochotnika, tak?

— Jesteśmy pewni, że się zgłosi.

Kwestor tymczasem, w pewnej odległości od nich, wędrował bez celu, ale zadowolony, przez pełną chrząszczy dżunglę. Nie należał — i prawdopodobnie pierwszy by to przyznał — do ludzi najbardziej stabilnych psychicznie. Prawdopodobnie pierwszy by przyznał, że jest sitkiem do herbaty.

Ale w rzeczywistości był obłąkany tylko z zewnątrz. Jako młody człowiek nigdy specjalnie nie interesował się magią, za to był dobry w liczeniu, a nawet na Niewidocznym Uniwersytecie potrzebny jest ktoś, kto umie dodawać. I rzeczywiście, przetrwał wiele ekscytujących lat, zamykając się w pokoju i skrupulatnie dodając, gdy na zewnątrz rozgrywały się bardzo poważne dzielenia i odjęcia.

Działo się to jeszcze w czasach, kiedy magiczne skrytobójstwo stanowiło preferowaną i legalną drogę do wyższych stanowisk. On jednak był całkiem bezpieczny, gdyż nikt nie chciał zostać kwestorem.

Potem na nadrektora wybrano Mustruma Ridcully’ego, który przetrwał, gdyż okazał się praktycznie niezabijalny, a także był — na swój niezwykły sposób — modernizatorem. Starsi magowie poszli za nim, ponieważ często krzyczał na nich, kiedy nie szli. Po ekscytujących okresach historii uniwersytetu z pewną ulgą przyjęto fakt, że można było jeść obiad, nie czekając, aż ktoś inny skosztuje pierwszy, ani nie sprawdzać własnego kształtu zaraz po przebudzeniu.

Dla kwestora jednak nadeszło prawdziwe piekło. Wszystko w Mustrumie Ridcullym szarpało mu nerwy. Gdyby ludzie byli jedzeniem, kwestor występowałby zapewne jako lekko ścięte jajko; Ridcully tymczasem był raczej tłustą zapiekanką w czosnkowym sosie. Mówił tak głośno, jak inni ludzie krzyczą. Maszerował zamiast chodzić. Wrzeszczał i gubił ważne kartki papieru, a potem zaprzeczał, że je kiedykolwiek widział; i kiedy się nudził, strzelał z kuszy do ściany. Był agresywnie pogodny. Sam nigdy nie chorował i zwykle uważał, że u innych choroba jest skutkiem niedbałego myślenia. I nie miał poczucia humoru. I opowiadał dowcipy.

Dziwne, że tak bardzo poruszało to kwestora, który też nie miał poczucia humoru. I był z tego dumny. Nie należał do ludzi, którzy się śmieją. Ale w pewien mechaniczny sposób rozpoznawał, jak dowcipy powinny się toczyć. Ridcully opowiadał dowcipy tak, jakby żaba prowadziła księgowość. Nigdy się nie sumowały.

Dlatego kwestor za bardziej interesujące uważał życie wewnątrz własnej głowy, gdzie nie musiał słuchać, gdzie były obłoczki i kwiatki. Mimo to coś jednak musiało się tam przesączać ze świata zewnętrznego, gdyż od czasu do czasu skakał obunóż na mrówkę — na wypadek gdyby tak właśnie należało. Pewna część jego umysłu miała niejaką nadzieję, że któraś z tych mrówek jest — w niewyobrażalnie dalekim stopniu — spokrewniona z Mustrumem Ridcullym.

I kiedy właśnie w taki sposób zajmował się zmianą przyszłości, zauważył coś, co wyglądało zupełnie jak leżący na ziemi zielony wąż ogrodowy.

— Hm?

Wąż był lekko przejrzysty i wydawało się, że pulsuje rytmicznie. Kiedy kwestor przyłożył do niego ucho, usłyszał „glup!”.

Choć nieco obłąkany, kwestor miał instynkt prawdziwego maga, nakazujący mu odruchowo wkraczać w niebezpieczne miejsca. Dlatego też podążył za pulsującym wężem.

Rincewind się zbudził, ponieważ trudno spać, kiedy ktoś kopie człowieka po żebrach.

— Sso jest?

— Chcesz, żebym wylał na ciebie wiadro wody?

Rozpoznał ten gawędziarski ton. Rozkleił powieki.

— Nie, tylko nie ty! Jesteś tworem mojej wyobraźni!

— Więc mogę jeszcze raz dać ci kopa w żebra? — upewnił się Skoczek.

Rincewind podniósł się z wysiłkiem. Świtało, a on leżał w jakichś krzakach za barem.

Pamięć odtworzyła swój niemy film na poszarpanym ekranie jego powiek.

— Wybuchła bójka… Mad strzelił do tego… tego… Strzelił do niego z kuszy!

— Ale tylko w stopę, żeby stał w miejscu i dał się uderzyć. Torbacze nie potrafią utrzymać w sobie drinka, w tym cały kłopot.

Kolejne wspomnienia zamigotały w zamglonej ciemności mózgu Rincewinda.

— Zgadza się! Tam przy barze były zwierzęta!

— Tak i nie — odparł kangur. — Próbowałem ci tłumaczyć…

— Cały zmieniam się w słuch… — Oczy Rincewinda zaszkliły się na moment. — Albo nie, bo już się zmieniłem w pęcherz. Zaraz wracam.

Brzęczenie much i powszechnie rozpoznawalny zapach doprowadziły Rincewinda do pobliskiej chatki. Niektórzy pewnie chcieliby myśleć o niej jak o łazience, ale nie po wejściu do środka.

Wyszedł z powrotem, podskakując nerwowo.

— Hej… Tam jest taki wielki, ogromny pająk na siedzeniu…

— I co chcesz robić? Czekać, aż skończy? Przegoń go kapeluszem!

To dziwne, myślał Rincewind, wypędzając pająka na dwór: normalny człowiek pośrodku tysiąca mil dzikich pustkowi by… no, skorzystał z łazienki za krzakiem, ale będzie zaciekle walczył o wygódkę, jeśli tylko jakaś jest dostępna.

— I nie wracaj — mruknął pod nosem, gdy był już pewien, że pająk znalazł się poza zasięgiem głosu.

Ale ludzki mózg często nie potrafi się skoncentrować na pracy, którą ma wykonać, i Rincewind zaczął błądzić wzrokiem dookoła. Tu i tam, jak w takich miejscach na całym świecie, użytkownicy odkrywali w sobie chęć pisania po ścianach. Pod zwykłymi notkami od ludzi, którzy potrzebują ludzi, rysunkami wykonywanymi raczej z rozbuchanej nadziei niż z pamięci, zauważył głęboko wyryty wizerunek mężczyzn w spiczastych kapeluszach.

Wyszedł zamyślony i zaczął się oddalać chyłkiem przez krzaki.

— Nie ma zmartwienia — oświadczył kangur tak blisko jego ucha, że Rincewind był zadowolony, iż zdążył już sobie ulżyć.

— Nie wierzę w to!

— Wszędzie ich znajdziesz. Są wbudowani. Znajdują drogę do ludzkich myśli. Nie możesz uciec przed przeznaczeniem, koleś.

Rincewind nie próbował nawet protestować.

— Będziesz musiał wszystko to jakoś poukładać — stwierdził Skoczek. — Ty jesteś przyczyną.

— Nie jestem! To mnie się zdarzają różne rzeczy, nie na odwrót!

— Mógłbym kopniakiem wypruć ci flaki, wiesz? Chciałbyś zobaczyć?

— Eee… nie.

— Zauważyłeś, że kiedy uciekasz, pakujesz się tylko w gorsze kłopoty?

— Tak, ale widzisz, od nich też mogę uciec. To piękno tego systemu. Umiera się raz, ale uciekać można zawsze.

— Jednakże mówi się, że tchórz umiera tysiąc razy, a bohater tylko raz.

— Owszem, ale to ten najważniejszy raz.

— Nie wstydzisz się?

— Nie. Wracam do domu. Zamierzam odszukać miasto, to Rospyepsh, znaleźć łódź i ruszyć do domu.