Выбрать главу

Galion przywołał u pierwszego prymusa myśl o pani Whitlow, chociaż w tej chwili z panią Whitlow kojarzyły mu się także kamienie, drzewa, chmury i kokosy.

Statek miał żagiel. Żagiel — bez cienia wątpliwości — był liściem. A kiedy już człowiek uświadomił sobie, że to liść, zaczynał też dostrzegać dyniastość jednostki.

Myślak odchrząknął.

— Pewne rośliny w celach propagacji wykorzystują pływalność nasion — powiedział. — Na przykład zwykły kokos ma…

— Czy ma galion? — przerwał mu Ridcully.

— Eee… Jedna z odmian owocu mangrowca posiada rodzaj kilu, który…

— I żagiel w czymś, co wygląda na takielunek?

— No… nie.

— A co to za kwiaty na czubku? — zapytał Ridcully.

Tam, gdzie powinno być bocianie gniazdo, znajdował się pęk kwiatów w kształcie trąbek, podobnych do zielonych narcyzów.

— Czy to ważne? — odezwał się kierownik studiów nieokreślonych. — To przecież statek, nawet jeśli jest wielką dynią. I wygląda, jakby było tam dość miejsca dla nas wszystkich. — Rozpromienił się. — Nawet gdybyśmy mieli upchnąć się jak pestki… — dodał.

— Pojawił się bardzo fortunnie — stwierdził Ridcully. — Zastanawiam się dlaczego.

— Powiedziałem: gdybyśmy mieli upchnąć się jak pestki — powtórzył kierownik studiów nieokreślonych. — Ponieważ pestki, jak wiadomo, są najczęściej…

— Tak, wiem. — Ridcully w zadumie spoglądał na podskakujący na falach statek.

— Próbowałem tylko…

— Dziękuję za wkład w rozmowę, kierowniku.

— Prawdę mówiąc, wygląda na dość przestronny — zauważył dziekan, nie zwracając uwagi na zbolałą minę kierownika studiów nieokreślonych. — Głosuję za tym, żeby załadować zapasy i odpłynąć.

— Dokąd? — spytał Ridcully.

— Tam, gdzie straszliwe gady nie zmieniają się nagle w kurczaki — burknął dziekan.

— Wolałbyś na odwrót?

Ridcully wszedł do wody i zagłębiał się coraz dalej, aż — kiedy sięgała mu po pachy — zdołał stuknąć laską w ścianę kadłuba.

— Myślę, że zachowujesz się trochę głupio, Mustrum — stwierdził dziekan.

— Doprawdy? Panie Stibbons, ile jest odmian roślin drapieżnych?

— Dziesiątki, nadrektorze.

— I zjadają ofiary o rozmiarach do…?

— Nie ma górnej granicy w przypadku drzewa sapu z Sumtri. Ludzie padają czasem ofiarami krzewu młotowego z Bhangbhangduc, kiedy nie zauważą ukrytego wśród liści młotka. Jest całkiem sporo takich, które mogą pożreć wszystko do rozmiarów szczura. Piramidalna garota pnąca właściwie żywi się tylko innymi, głupszymi roślinami, ale…

— Po prostu uważam, że to bardzo dziwne, kiedy łodziokształtna roślina pojawia się akurat wtedy, kiedy potrzebujemy łodzi — rzekł Ridcully. — Owszem, czekoladowe kokosy, tak, nawet papierosy z filtrem, ale statek z galionem?

— Bez galionu nie ma porządnego statku — zauważył pierwszy prymus.

— Tak, ale skąd ta roślina o tym wie? — Ridcully wrócił na brzeg. — No więc nie dam się nabrać. Chcę wiedzieć, co tu się dzieje.

— Niech to!

Wszyscy usłyszeli ten głos — cienki, świszczący i rozdrażniony. Dobiegał zewsząd.

Niewielkie, delikatne światełka pojawiły się w powietrzu, zawirowały z rosnącą prędkością, po czym implodowały.

Bóg zamrugał. Kołysał się w przód i w tył, próbując zachować równowagę.

— Na moją boskość — powiedział. — Jak wyglądam? — Uniósł dłoń do oczu i na próbę zgiął palce. — Aha.

Poklepał sobie twarz, pogładził łysą głowę i zatrzymał dłoń na długiej siwej brodzie. Wydawał się zdziwiony.

— Co to jest?

— Eee… broda? — podpowiedział Myślak.

Bóg spojrzał na swoją długą białą szatę.

— Aha. Patriarchalizm. No tak… Zaraz, jak to było…

Skupił się; wbił wzrok w Ridcully’ego, a jego krzaczaste siwe brwi zetknęły się niby rozzłoszczone gąsienice.

— Odejdźcie z Tego Miejsca, bo Rażeni Będziecie! — rozkazał.

— Dlaczego?

Bóg zrobił minę z lekka przerażoną.

— Bo… Albowiem Odejść Stąd Musicie, Bym Nie Odwiedził Was z Czyrakami!

— Naprawdę? Większość jednak przyniosłaby butelkę wina.

Bóg się zawahał.

— Co?

— Albo ciasto — wtrącił dziekan. — Ciasto jest dobrym prezentem, kiedy idzie się do kogoś w odwiedziny.

— To zależy, jakie ciasto — uzupełnił pierwszy prymus. — Biszkopt zawsze uważałem za trochę obraźliwy. Najlepsze jest coś z dodatkiem marcepanu.

— Odejdźcie z tego miejsca, bo odwiedzę was z ciastem? — zdziwił się bóg.

— Lepsze to niż czyraki — ocenił Ridcully.

Problem, z jakim zetknął się bóg, polegał na tym, że choć on nigdy jeszcze nie spotkał magów, magowie za swych studenckich czasów mniej więcej raz na tydzień spotykali istoty, które w sposób całkiem naturalny wygłaszały straszliwe groźby. Czyraki nie wydają się zbyt przerażające, kiedy dzikie demony chcą człowiekowi wyrwać głowę i ziać ogniem do krwawej dziury.

— Posłuchajcie — rzekł bóg. — Tak się składa, że jestem bogiem tej okolicy, rozumiecie? Prawdę mówiąc, to jestem wszechmocny.

— Osobiście lubię, jak to się nazywa, no wiecie, takie ciasto z różowymi i żółtymi kwadratami… — mruczał pierwszy prymus, ponieważ magowie mają skłonność do podążania za każdą myślą aż do jej wyczerpania.

— To jesteś trochę mały… — zauważył dziekan.

— …i taki biały marcepan z wierzchu, wyśmienite…

Bóg zdał sobie w końcu sprawę z tego, co jeszcze go niepokoiło. W takich sytuacjach dobór skali zawsze jest trudny. A wzrost trzech stóp niestety nie dodaje autorytetu.

— A niech to! — powiedział po raz drugi. — Dlaczego jestem taki mały?

— Rozmiar nie jest ważny — uspokoił go Ridcully. — Ludzie zawsze się głupio uśmiechają, kiedy to mówią. Nie mam pojęcia dlaczego.

— Masz całkowitą rację! — wykrzyknął bóg, jakby Ridcully pchnął jego myśli na całkiem nowe tory. — Spójrzcie na ameby, tyle że naturalnie nie możecie, bo są takie małe. Łatwo się przystosowują i są praktycznie nieśmiertelne. Cudowne stworzonka. — Małe oczka zaszły mgiełką wzruszenia. — Najlepszy produkt dnia pracy, jaki osiągnąłem.

— Przepraszam pana bardzo, ale jakim właściwie jest pan bogiem? — zainteresował się Myślak.

— I będzie to ciasto czy nie? — dodał pierwszy prymus.

Bóg spojrzał na niego niechętnie.

— Słucham?

— Chodziło mi o to, co to takiego, czego jest pan bogiem — wyjaśnił Myślak.

— A mnie chodziło o to, co z tym ciastem, które powinieneś mieć — odpowiedział pierwszy prymus.

— Pierwszy prymusie…

— Słucham, nadrektorze.

— Nie mówimy tu o cieście.

— Ale on powiedział…

— Pańskie uwagi zostały wysłuchane przez grono i jak tylko dojrzeją, zostaną natychmiast zerwane i wyrzucone. Proszę kontynuować, boże.

Przez chwilę zdawało się, że bóg jest w gromowym nastroju, ale zaraz posmutniał. Usiadł ciężko na kamieniu.

— Całe to gadanie o rażeniu w ogóle nie działa, prawda? — zapytał. — Nie musicie przede mną ukrywać. Sam widzę. Pewnie, mógłbym na was zesłać czyraki, rozumiecie, tylko że nie widzę sensu. Za jakiś czas i tak znikną. A to dręczenie ludzi, prawda? Przyznam szczerze, że jestem ateistą.