— Czy to tylny pokład? — zainteresował się dziekan.
— Mam nadzieję, że nie — odparł energicznie Ridcully. — Widzi pan, Stibbons…
— Na pewno? — spytał dziekan.
— Jestem przekonany, dziekanie. Widzi pan, Stibbons, kiedy zdobędzie pan większe doświadczenie w takich sprawach, zrozumie pan, że nie istnieje nic bardziej niebezpiecznego niż bóg, który ma za dużo wolnego czasu…
— Oprócz rozwścieczonej niedźwiedzicy — wtrącił pierwszy prymus.
— Nie, oni są o wiele groźniejsi.
— Nie kiedy są bardzo blisko.
— Gdyby to był tylny pokład, to skąd byśmy wiedzieli? — nie ustępował dziekan.
Myślak pokręcił głową. Bywały takie chwile, gdy pragnienie wspinania się na kolejne szczeble thaumaturgicznej drabiny mocno przygasało — a należała do nich ta, kiedy widział, co go czeka na szczycie.
— Ja… Ja po prostu nie wiem, co powiedzieć — rzekł. — Jestem zwyczajnie zdumiony!
— Bardzo dobrze, chłopcze. Pobiegnij więc może i przynieś trochę bananów, co? Te zielone dojrzeją. I nie bądź taki zdenerwowany. Jeśli chodzi o bogów, to tych z brygady „stwórz ich z gliny i poraź gromem” mógłbym spotykać choćby codziennie. Z takimi można sobie radzić.
— Całkiem podobni do ludzi… — uzupełnił dziekan.
— Otóż właśnie.
— Możecie mówić, że grymaszę — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych — ale wolę nie kręcić się w pobliżu boga, który może nagle uznać, że szybciej pobiegnę z trzema dodatkowymi nogami.
— Właśnie. Nie zgadza się pan z tym, Stibbons? Och, gdzieś poszedł. Co tam, z pewnością wróci. I… dziekanie!
— Tak, nadrektorze?
— Nie mogę powstrzymać podejrzenia, że szykuje pan jakiś obrzydliwy dowcip o tylnym pokładzie. Wolałbym go nie poznawać, jeśli to panu nie przeszkadza. Dziękuję.
— Dofrze się czujesz, koleś?
Chyba jeszcze nikt na świecie nie ucieszył się tak bardzo na widok krokodyla Krokodyla. Rincewind pozwolił postawić się na nogi. Wbrew oczekiwaniom, jego ręka nie była sina i trzy razy większa niż normalnie.
— Przeklęty kangur — wymamrotał i wykorzystał rękę do odpędzenia wiecznych much.
— O jakim kangurze mówisz, koleś? — zdziwił się krokodyl, prowadząc go z powrotem do baru.
Rincewind rozejrzał się. Wokół widział tylko normalne składowe miejscowego krajobrazu: suche z wyglądu krzaki, czerwoną ziemię i miliony krążących much.
— Tym, z którym dopiero co rozmawiałem.
— Właśnie zamiatałem i zofaczyłem cię, jak skaczesz i wrzeszczysz — rzekł Krokodyl. — Żadnego kangura nie widziałem.
— Bo to był pewnie magiczny kangur — stwierdził ze znużeniem Rincewind.
— Jasne, magiczny kangur. Nie ma zmartwienia. Może lepiej ci przyrządzę lekarstwo na za dużo wypitego piwa?
— A jakie to lekarstwo?
— Więcej piwa.
— To ile wypiłem zeszłej nocy?
— Fędzie jakieś dwadzieścia kufli.
— Nie żartuj, nikt nie jest w stanie nawet zmieścić takiej ilości!
— No, większej jego części wcale w sofie nie trzymałeś, koleś. Nie ma zmartwienia. Lufimy tu kolesiów, którzy nie potrafią utrzymać piwa.
W cuchnącym bagnisku Rincewindowego mózgu operator projektora założył rolkę numer dwa. Zamigotały wspomnienia. Rincewind zadrżał.
— Czy ja… śpiewałem piosenkę? — zapytał.
— Jak ślag. Pokazywałeś ręką na plakat piwa Gur i śpiewałeś… — Wielkie szczęki Krokodyla poruszyły się, gdy usiłował sobie przypomnieć. — „Zwiążcie mi tego kangura”. Dofra piosenka.
— A potem…
— Potem straciłeś cały szmal, fo grałeś w „dwie do góry” z ekipą postrzygaczy Daggy’ego.
— To jest… Ja… Chodzi o te dwie monety, ktoś je podrzuca i trzeba… no, trzeba obstawiać, jak opadną?
— Właśnie. A ty fez przerwy ofstawiałeś, że wcale nie spadną. Mówiłeś, że wcześniej czy później tak fędzie. Ale miałeś niezłe przeficia.
— Straciłem wszystkie pieniądze, które dostałem od Mada?
— No.
— To czym płaciłem za swoje piwo?
— Och, kolesie stali w kolejce, żefy ci kupić kufelek. Mówili, że jesteś lepszy niż dzień na wyścigach.
— A potem… było coś o owcach… — Rincewind był teraz naprawdę przerażony. — Och, nie!
— O tak. Powiedziałeś: „Te stare farany, dolara za zrobienie takiemu fryzury? Ja fym takie strzyżonko załatwił z zamkniętymi oczami, nie ma co, nie ma piekielnego zmartwienia dla pół faru, niech to ślag, na fogów, niezłe to piwo…”.
— O bogowie… Ktoś mi przyłożył?
— Nie, koleś. Uznali, że niezły z ciefie gość, zwłaszcza kiedy się założyłeś o pięćset golców, że pofijesz ich fossa w strzyżeniu.
— Nie mogłem tego zrobić. Nigdy się nie zakładam!
— A ja tak i jakbyś chciał się zwinąć, nie dałfym ani miedziaka za twoje szanse, Rinso.
— Rinso? — powtórzył słabym głosem Rincewind. Spojrzał na swój kufel. — Co w tym jest?
— Twój koleś Mad mówił, że jesteś ważnym magiem i zafijasz ludzi, pokazując ich palcem i wrzeszcząc — rzekł Krokodyl. — Chętnie fym coś takiego zofaczył.
Rincewind rozejrzał się rozpaczliwie i jego spojrzenie padło na plakat piwa Gur. Ukazywał parę tych bezsensownych tutejszych drzew, wypaloną czerwoną ziemię i… nic więcej.
— E…?
— Co jest? — zdziwił się Krokodyl.
— Co się stało z kangurem? — spytał chrapliwie Rincewind.
— Jakim kangurem?
— Wczoraj w nocy na tym plakacie był kangur… Był?
Krokodyl przyjrzał się plakatowi.
— Lepiej mi idzie na niucha — stwierdził w końcu. — Ale muszę przyznać, że pachnie, jakfy go nie fyło.
— Dzieje się tu coś bardzo dziwnego. To bardzo dziwna kraina.
— Mamy operę — poinformował Krokodyl. — To szycie kulturalne.
— I dziewięćdziesiąt trzy słowa na określenie wymiotów?
— No, nify… Jesteśmy tu ludźmi fardzo… wokalnymi.
— Naprawdę postawiłem pięćset… co to było?
— Golców.
— …golców, których nie mam?
— No.
— Więc pewnie mnie zabiją, jak przegram, co?
— Nie ma zmartwienia.
— Chciałbym, żeby wszyscy przestali to powtarzać.
Znowu zerknął na plakat.
— Ten kangur wrócił!
Krokodyl odwrócił się niezgrabnie, podszedł do ściany i obwąchał plakat.
— Możliwe — przyznał ostrożnie.
— I patrzy w drugą stronę!
— Nie przejmuj się, koleś — uspokoił go wyraźnie zatroskany Krokodyl Dongo.
Rincewind zadrżał.
— Masz rację — powiedział. — To ten upał i muchy tak na mnie działają. Na pewno.
Dongo nalał mu kolejne piwo.
— Wiesz, piwo jest dofre na upał — zapewnił. — Ale z muchami już nic nie mogę zrofić.
Rincewind zaczął kiwać głową, lecz znieruchomiał. Po chwili zdjął kapelusz i przyjrzał mu się krytycznie. Potem pomachał dłonią przed twarzą, chwilowo przemieszczając kilka much. Wreszcie z namysłem popatrzył na rząd butelek.
— Masz jakiś sznurek? — zapytał.
Po kilku eksperymentach i lekkim wstrząsie Dongo wyraził opinię, że lepiej będzie z samymi korkami.
Bagaż był zagubiony. Zwykle potrafił odnaleźć drogę z dowolnego punktu w przestrzeni i czasie. Kiedy jednak próbował tego w tej chwili, czuł się jak ktoś, kto usiłuje zachować równowagę na dwóch ruchomych chodnikach sunących w przeciwne strony — po prostu nie mógł sobie poradzić. Wiedział, że bardzo długo tkwił pod ziemią, ale wiedział również, że tkwił pod ziemią jakieś pięć minut.