Выбрать главу

– O, mam nadzieję, że nigdy więcej się nie powtórzy to obrzydliwe zaciemnienie.

– Coś mi mówi, że nie musi się pani o to niepokoić.

Z haka na drzwiach zdjęła jego płaszcz przeciwdeszczowy i powiesiła go na oparciu krzesła obok biurka. Vicary odłożył ołówek i spojrzał na sekretarkę. Jej reakcja oboje ich zaskoczyła. Ręka kobiety sama wyciągnęła się ku jego policzkowi, instynktownie, jakby chciała pocieszyć skaleczone dziecko.

– Dobrze się pan czuje, profesorze?

Szarpnął się i znowu utkwił spojrzenie w rękopisie.

– Tak, doskonale – zapewnił.

Coś dziwnego zabrzmiało w jego głosie, jakaś nuta, której Lillian Walford nigdy przedtem nie słyszała. Potem mruknął coś pod nosem, jakby: „Nigdy jeszcze tak świetnie".

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.

– Miłego weekendu – powiedziała.

– Właśnie takiego się spodziewam, dziękuję.

– Dobranoc, profesorze Vicary.

– Dobranoc, panno Walford.

Wieczór był ciepły. Zanim Vicary doszedł do Leicester Square, zdjął płaszcz i przerzucił go sobie przez ramię. Zapadał zmierzch, światła Londynu powoli się zapalały. Nie do wiary! Żeby Lillian Walford tak go głaskała! Zawsze uważał się za wytrawnego obłudnika. Ciekawiło go, czy to się rzuca w oczy.

Przespacerował się przez Hyde Park. Po lewej stronie grupa Amerykanów grała w piłkę, korzystając z resztek dziennego światła. Po prawej Brytyjczycy rozgrywali hałaśliwy mecz rugby z Kanadyjczykami. Vicary minął miejsce, gdzie zaledwie parę dni temu tkwiło działo przeciwlotnicze. Zniknęło. Zostały tylko worki z piaskiem, niczym kamienie starożytnych ruin.

Zanurzył się w Belgravię i instynktownie skierował w stronę domu Helen.

„Mam nadzieję, że zmienisz zdanie. I to szybko".

Podniesiono grube zasłony, dom gorzał światłem. Gościli u siebie dwie pary. David miał na sobie mundur. Helen wisiała u jego ramienia. Vicary zastanawiał się, jak długo tkwił, obserwując ich, obserwując ją. Ku swemu zaskoczeniu – a może raczej uldze – stwierdził, że nic do niej nie czuje. Jej duch w końcu odszedł. Tym razem na dobre.

Ruszył dalej. Z King's Road skręcił w Sloane Square, a stamtąd w ciche uliczki Chelsea. Spojrzał na zegarek. Jeszcze zdąży na pociąg. Złapał taksówkę, wskoczył do środka, i kazał się zawieźć na stację Paddington. Spuścił szybę, by poczuć na policzkach ciepłe powietrze. Po raz pierwszy od miesiąca ogarnęło go coś bliskiego zadowoleniu, może uciszenie.

Z budki na stacji zadzwonił do Alice Simpson. Zgodziła się nazajutrz przyjechać do niego na wieś. Odwiesił słuchawkę i musiał pobiec do pociągu. W wagonie panował tłok, ale znalazł miejsce przy oknie w przedziale, w którym siedziały dwie kobiety i żołnierz – właściwie jeszcze chłopiec – z laską.

Vicary przyjrzał mu się i dostrzegł emblematy Drugiego Regimentu Wschodniego Jorku. Czyli chłopak był w Normandii – dokładniej na plaży Sword – i miał szczęście, że przeżył. W pierwszych minutach inwazji ten regiment poniósł znaczne straty.

Żołnierz zauważył, że Vicary go obserwuje, i zmusił się do słabego uśmiechu.

– Pamiątka z Normandii. Ledwo zszedłem z pokładu. – Podniósł laskę. – Lekarze mówią, że będę musiał jej używać do końca życia. A pan jak się nabawił swojej rany? Dlaczego pan kuleje?

– Pierwsza wojna, Francja – odparł Vicary w zamyśleniu.

– A w tę pana wciągnęli? Vicary potaknął.

– Papierkowa robota w bardzo nudnym wydziale Ministerstwa Wojny. Naprawdę nic wielkiego.

Po chwili chłopak zasnął. Raz na mijanych polach Vicary'emu przez ułamek sekundy zamajaczyła jej twarz, uśmiechała się do niego. Później twarz Boothby'ego. A potem, gdy zapadł mrok, towarzyszyło mu w milczeniu własne odbicie w oknie.

***