– A gdzie są twoi rodzice? Czy przyjechali tu z tobą?
– Strażak powiedział, że są teraz u Bozi.
Catherine nic już nie powiedziała, tylko uścisnęła rączkę dziecka.
– Zaraz przyjdzie cię zbadać lekarz. A na razie siedź i postaraj się nie ruszać ręką. Zgoda, Ellen?
– Tak. Jest pani bardzo ładna. Catherine się uśmiechnęła.
– Dziękuję. Wiesz co?
– Co?
– Ty też jesteś ładna.
Catherine przeszła dalej korytarzem. Starszy mężczyzna z raną na czubku łysej głowy podniósł wzrok, kiedy chciała go opatrzyć.
– To nic wielkiego, młoda damo. Jest wiele osób w znacznie gorszym stanie niż ja. Niech się pani nimi zajmie najpierw.
Przygładziła mu resztki siwych włosów i zrobiła, co kazał. Nieustannie spotykała się u Anglików z taką postawą. Ci w Berlinie chyba postradali rozum, że podejmują naloty. Szkoda, że nie może im tego powiedzieć.
Catherine ruszyła dalej, opatrywała rannych, przysłuchując się opowieściom pacjentów.
– Właśniem stał w kuchni i nalewał se zasmarkanej herbaty, kiedy nagle jak łupnęło! Tysiącfuntowa bomba wylądowała na samiuśkim progu. Anim się obejrzał, jak leżałem na plecach w czymś, co jeszcze przed chwilą było moim ogródkiem i patrzyłem na kupę zasmarkanego śmiecia, która jeszcze przed chwilą była moim domem.
– Nie przeklinaj, George. To nieładnie. Zresztą są tu dzieci.
– To nie miałeś aż tak źle, druhu. Na ulicy obok mnie rąbnęło w sam dom. Czwórka ludzi, przyzwoita rodzina, wszystkich zdmuchnęło.
Niedaleko spadła bomba. Szpital się zatrząsł. Ciężko ranna zakonnica przeżegnała się i zainicjowała Modlitwę Pańską.
– Dziś w nocy będzie trzeba czegoś więcej niż ojczenaszek, żeby wygnać Luftwaffe, siostrzyczko.
– …Przyjdź królestwo Twoje. Bądź wola Twoja…
– W czterdziestym w nalocie zginęła moja żona. Dziś chyba straciłem naszą jedyną córkę.
– …jako w niebie tak i na ziemi…
– Co za wojna. Siostro, co za przeklęta wojna.
– …jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…
– Wiesz, Mervin, mam wrażenie, że Hitler za nami nie przepada.
– Też to zauważyłem. Sala wybuchła śmiechem.
Dziesięć minut potem, kiedy zakonnica uznała, że wyczerpała się norma modlitw na dziś, zaczęło się zbiorowe śpiewanie.
– „Wytoczcie beczuchnę…". Catherine pokręciła głową.
– „Będziemy mieć beczkę śmiechu".
Ale po chwili, sama nie wiedząc kiedy, zaczęła śpiewać wraz z nimi.
Dopiero o ósmej następnego ranka Catherine wróciła do siebie. Przyszła już ranna poczta. Właścicielka domu, pani Hodges, zawsze wsuwała ją pod drzwi. Catherine schyliła się, zebrała ją, podarła i natychmiast wrzuciła trzy koperty do kosza na śmiecie w kuchni. Nie musiała czytać tych listów, gdyż sama je napisała i wysłała z trzech różnych punktów Londynu. W innych okolicznościach nie otrzymywałaby żadnej prywatnej korespondencji, gdyż nie miała w Anglii ani przyjaciół, ani rodziny. Ponieważ jednak dziwnie by wyglądało, gdyby młoda, śliczna i wykształcona kobieta w ogóle z nikim nie korespondowała, a pani Hodges była dość wścibska, Catherine wdała się w te skomplikowane manewry.
Przeszła do łazienki i odkręciła kurki nad wanną. Ciśnienie było niskie, woda więc płynęła słabiutkim strumieniem. Dobrze, że chociaż gorąca. Po suchym lecie i jesieni odczuwało się brak wody; rząd groził, że i ona będzie racjonowana. Parę ładnych minut potrwa, nim wanna się napełni.
W chwili angażu Catherine Blake właściwie nie mogła stawiać żadnych warunków, ale w jednej sprawie nie ustąpiła: zażądała sum, które jej umożliwią wygodne życie. Wychowała się w dużych, przestronnych domach i wiejskich rezydencjach, oboje jej rodzice pochodzili z wyższych sfer. Dlatego też z góry wykluczała, że miałaby przemieszkać czas wojny w jakimś obskurnym pensjonacie, dzieląc łazienkę z szóstką innych gości. Oficjalnie podawała się za wojenną wdowę z porządnej rodziny o przyzwoitych dochodach i mieszkanie doskonale odzwierciedlało ten wizerunek: skromne acz wygodne pokoje w wiktoriańskiej kamienicy w Earl's Court.
Salon, skromnie urządzony, był przytulny, choć postronną osobę uderzyłby całkowity brak elementów osobistych. Nie stały tu żadne fotografie, żadne pamiątki. Poza tym oddzielna sypialnia z wygodnym podwójnym łóżkiem, kuchnia wyposażona we wszystkie nowoczesne udogodnienia i łazienka z dużą wanną.
Mieszkanie miało też inne zalety, których nie brałaby pod uwagę przeciętna Angielka. Znajdowało się na najwyższym piętrze, skąd walizkowe radio stosunkowo dobrze odbierało komunikaty z Hamburga. A z dużego wiktoriańskiego okna rozciągał się widok na ulicę.
Catherine przeszła do kuchni i wstawiła wodę na kuchenkę. Praca w szpitalu pochłaniała mnóstwo czasu i sił, lecz była niezbędna dla utrzymania pozorów. Każdy starał się choćby w minimalnym stopniu wspierać ojczyznę. Podejrzanie by wyglądało, gdyby młoda, zdrowa kobieta bez rodziny nie wspomagała wysiłków wojennych. Podjęcie pracy w fabryce zbrojeniowej było ryzykowne: jej sfabrykowana tożsamość mogłaby nie wytrzymać zbyt wnikliwego sprawdzania, a wstąpienie do żeńskiej formacji wojskowej w ogóle nie wchodziło w rachubę. Działalność wolontariuszki stanowiła idealne rozwiązanie. Szpitale rozpaczliwie potrzebowały pomocy. We wrześniu 1940 roku Catherine zgłosiła się do pogotowia i jeszcze tego samego wieczoru rozpoczęła pracę. Zajmowała się rannymi w szpitalu Świętego Tomasza, a podczas nalotów rozdawała w kolejce podziemnej książki i herbatniki. Z pozoru wydawała się uosobieniem młodej Angielki, włączonej w patriotyczne dzieło.
Czasem chciało jej się śmiać.
Czajnik zagwizdał. Wróciła do kuchni przyszykować herbatę. Jak wszyscy londyńczycy uzależniła się od herbaty i papierosów. Odnosiło się wrażenie, że cały kraj żyje taniną oraz tytoniem, a Catherine pod tym względem nie odbiegała od normy. Wykorzystała już swój przydział mleka w proszku i cukru, więc wypiła herbatę bez dodatków. W takich chwilach jak ta marzyła o mocnej, gorzkiej kawie z rodzinnych stron i o kawałku słodkiego berlińskiego ciasta.
Dopiła pierwszą filiżankę i nalała sobie następną. Marzyła jej się kąpiel, łóżko i sen całą dobę, ale czekała ją praca i nie mogła sobie na to pozwolić. Gdyby poruszała się po Londynie jak zwykła kobieta, wróciłaby do domu godzinę wcześniej. Przejechałaby metrem przez cały Londyn i wysiadła na przystanku Earl's Court. Ale Catherine nie poruszała się po Londynie jak zwykła kobieta. Pojechała kolejką, następnie autobusem, potem taksówką i znowu autobusem. Z autobusu wysiadła przed swoim przystankiem i ostatnie kilkaset metrów przeszła pieszo, nieustannie sprawdzając, czy ktoś jej nie śledzi. Kiedy wreszcie znalazła się w domu, była przemoczona do nitki, ale pewna, że nikt za nią nie podążał. Po ponad pięciu latach niektórych agentów może by i ogarnęło lenistwo. Nie Catherine. Między innymi dlatego przeżyła, podczas gdy innych aresztowano i stracono.
Przeszła do łazienki i przebrała się przed lustrem. Była wysoka i umięśniona. Latom intensywnej jazdy konnej i polowania zawdzięczała znacznie lepszą kondycję od kondycji większości kobiet i wielu mężczyzn. Miała szerokie ramiona, ręce gładkie i silne, niczym u posągu. Piersi pełne i kształtne, brzuch płaski i jędrny. Jak prawie wszyscy podczas wojny straciła na wadze. Rozpięła spinkę, która przytrzymywała gładki pielęgniarski koczek i włosy kaskadą rozsypały się jej na ramiona, okalając twarz i podkreślając intensywnie niebieskie oczy – oczy koloru pruskiego jeziora, jak często mawiał jej ojciec – i wyraziste kości policzkowe, dziedzictwo po niemieckich, nie angielskich przodkach. Urody dopełniał smukły nos i pełne, zmysłowe wargi.