Druga teczka zawierała dossier byłego spadochroniarza Wehrmachtu, któremu zabroniono skakać po tym, jak odniósł ranę w głowę. Mężczyzna miał wszystkie te zalety, których potrzebował Vogeclass="underline" doskonałą znajomość angielskiego, oko do szczegółów i chłodną inteligencję. Ulbricht znalazł go wśród radiotelegrafistów Abwehry w północnej Francji. Vogel wciągnął go na listę płac Łańcucha V i trzymał w gotowości do innych, wyższych celów.
Odłożył teczki i nabazgrał dwie notatki. Podał rodzaj szyfru, częstotliwość, na której należy je nadać, oraz procedurę. Wreszcie podniósł wzrok i zawołał Ulbrichta.
– Tak jest, panie kapitanie – Ulbricht pojawił się w gabinecie, głośno stukając drewnianym kikutem.
Vogel zmierzył go wzrokiem, zastanawiając się, czy ten człowiek podoła obowiązkom, które pociąga za sobą właśnie rozpoczęta operacja. Ulbricht miał dwadzieścia siedem lat, ale wyglądał na co najmniej czterdzieści. Krótko przystrzyżone włosy przyprószyła siwizna. Głębokie bruzdy, które wyżłobiło cierpienie, biegły od kącika zdrowego oka. Drugie stracił w czasie wybuchu. Pusty oczodół zasłaniała czarna przepaska. Na szyi Ulbrichta wisiał krzyż rycerski. Górny guzik munduru zawsze nosił rozpięty, gdyż wykonanie najprostszych czynności sprawiało mu wiele trudu. Szybko się męczył i pocił. Choć tak długo pracowali razem, Vogel ani razu nie usłyszał z ust podwładnego skargi.
Ulbrichtowi transkrypcję obu wiadomości. – Stój za radiooperatorem, kiedy będzie je nadawał. Dopilnuj, żeby się nie pomylił. Upewnij się, czy odpowiedzi agentów zgadzają się z procedurą. Gdyby cokolwiek nie pasowało, masz mi o tym powiedzieć. Zrozumiano?
– Tak jest, panie kapitanie.
– A przed wyjazdem odszukaj Horsta Neumanna.
– O ile mi wiadomo, jest w Berlinie.
– Gdzie się zatrzymał?
– Nie jestem pewny – odparł Ulbricht. – Ale zdaje się, że to ma związek z jakąś kobietą.
– Jak zwykle. – Vogel podszedł do okna i wyjrzał na dwór. – Skontaktuj się z ludźmi na farmie Dahlem. Powiedz, że mają się nas spodziewać dziś wieczorem. I jutro, po powrocie z Hamburga, przyłącz się do nas. Powiedz, że spędzimy tam tydzień. Mamy mnóstwo roboty. I niech przygotują w stodole platformę do skoków. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz Neumann skakał z samolotu. Będzie musiał potrenować.
– Tak jest, panie kapitanie.
Ulbricht wyszedł. Vogel został w gabinecie sam. Długo tkwił w oknie, jeszcze raz od początku przebiegając w myślach całą operację. Najpilniej strzeżona tajemnica wojny, a on zamierza ją wykraść przy współudziale kobiety, kaleki, zwolnionego ze służby spadochroniarza i amerykańskiego zdrajcy.
Ładnąś ekipę zgromadził, staruszku – pogratulował sobie w duchu. Gdyby gra nie szła o jego własny tyłek, może by to go i rozśmieszyło. Tymczasem stał jak posąg, patrząc na śnieg, który padał cicho na Tiergarten, i zamartwiając się na śmierć.
Rozdział szósty
Londyn
Kontrwywiad i Służby Bezpieczeństwa Imperium – lepiej znane pod nazwą nadaną jej wojskowej agencji jako MI- 5 – mieściły się w niewielkim, ciasnym budynku przy St James's Street pod numerem 58. Zadaniem MI- 5 był kontrwywiad. W słowniku szpiegowskim kontrwywiad oznacza strzeżenie swoich sekretów, a także, w razie konieczności, chwytanie szpiegów. W ciągu czterdziestoletniego istnienia służby bezpieczeństwa ginęły w cieniu swego bardziej imponującego krewniaka, służb wywiadowczych, czyli MI- 6. Te wewnętrzne rozgrywki nie miały dla profesora Alfreda Vicary'ego szczególnego znaczenia. Właśnie do MI- 5 wstąpił w maju 1940 roku i tam właśnie można go było znaleźć pewnego ponurego deszczowego wieczoru, w pięć dni po tajnej konferencji Hitlera w Kętrzynie.
Na ostatnim piętrze znajdowały się pokoje najwyższych zwierzchników: gabinet dyrektora generalnego, jego sekretariat, pokoje zastępców dyrektora oraz szefów poszczególnych wydziałów. Tam też rezydował generał brygady, sir Basil Boothby, skrywający się za imponującymi dębowymi drzwiami. Nad drzwiami paliły się dwa światła: czerwone oznaczało, że w pokoju jest zbyt niebezpiecznie, by tam zaglądać; zielone, że można wejść, ale na własne ryzyko. Vicary jak zwykle zawahał się, nim nacisnął brzęczyk.
Otrzymał wezwanie o dziewiątej, kiedy zamykał swoje rzeczy w stalowoszarej szafce i porządkował norę, jak określał swój maleńki gabinet. Kiedy wraz z wybuchem wojny liczba pracowników MI- 5 gwałtownie wzrosła, przestrzeń stała się luksusem. Vicary'emu przyznano celę bez okien wielkości szafy na szczotki. Na podłodze leżała wytarta zielona wykładzina, prawie cały pokoik zajmowało niewielkie biurko. Współpracownik Vicary'ego, były policjant, niejaki Harry Dalton, wraz z innymi niższymi urzędnikami, miał wyznaczone miejsce na wspólnej sali. Panował w niej taki hałas i rozgardiasz, że Vicary chodził tam wyłącznie, jeśli musiał.
Oficjalnie Vicary'emu przyznano w wywiadzie rangę majora, choć wojskowe tytuły w samym departamencie nie znaczyły właściwie nic. Większość pracowników z rozpędu zwracała się do niego „profesorze", a mundur miał na sobie tylko dwa razy. Ale sposób ubierania Vicary'ego uległ zmianie. Zarzucił uniwersyteckie tweedowe marynarki i nosił szare garnitury, które kupił, zanim odzież, podobnie jak wszystko inne, zaczęto racjonować. Od czasu do czasu wpadał na znajomego albo dawnego kolegę z Uniwersytetu Londyńskiego. Mimo nieustannych ostrzeżeń rządu przed luźnymi pogawędkami, zawsze dopytywali się, co tak naprawdę Vicary robi. Zwykle uśmiechał się wtedy słabo, wzruszał ramionami i udzielał dyżurnej odpowiedzi: pracuje w strasznie nudnym departamencie Ministerstwa Wojny.
Rzeczywiście, bywało nudno, ale rzadko. Churchill się nie mylił: nadszedł czas, by przyłączyć się do świata żywych. Rozpoczynając pracę w MI- 5 w maju 1940 roku, Vicary na nowo się narodził. Rozkwitał w atmosferze wywiadu wojennego. Wszystko mu odpowiadało: długie godziny pracy, kryzysy, nawet obrzydliwa kawa w kantynie. Wrócił też do palenia, które uroczyście rzucił na ostatnim roku studiów w Cambridge. Przepadał za grą w teatrze rzeczywistości. Poważnie się zastanawiał, czy umiałby znowu znaleźć zadowolenie w zaciszu biblioteki uniwersyteckiej.
Oczywiście, długie godziny pracy i napięcie wywarły na nim swe piętno, ale nigdy przedtem nie czuł się równie dobrze. Mógł dłużej pracować i mniej spać. A kiedy kładł się do łóżka, natychmiast zapadał w sen. Podobnie jak wielu innych oficerów, często nocował w biurze na polowym łóżku, które, złożone, trzymał przy biurku.
Jedyną cechą, która przeżyła tę katharsis Vicary'ego, było znęcanie się nad okularami – tak samo poplamionymi jak dawniej – które stanowiły przedmiot żartów w departamencie. W chwilach rozterki profesor nadal obmacywał kieszenie w poszukiwaniu szkieł i wciskał je sobie na nos dla pociechy.
Właśnie to zrobił teraz, kiedy nad drzwiami gabinetu Boothby'ego nagle zabłysło zielone światło. Z ponurą miną człowieka, który wybiera się na pogrzeb przyjaciela z dzieciństwa, nacisnął brzeczyk. Ten zahuczał cicho, dębowe drzwi się otworzyły i profesor wszedł do środka.
Gabinet Boothby'ego był przestronny i długi, na ścianach wisiały dobre obrazy, w gazowym kominku płonął ogień, na podłodze leżał mięsisty perski dywan, a z wysokich okien rozciągał się imponujący widok. Sir Basil Boothby kazał Vicary'emu odczekać obowiązkowe dziesięć minut, nim wreszcie pojawił się w pokoju, wchodząc przez drzwi łączące jego gabinet z sekretariatem dyrektora generalnego.
Generał brygady, sir Basil Boothby, wyglądał jak rasowy Anglik: wysoki, dobrze zbudowany. Swoboda, z jaką jego dłonie trzymały szklaneczkę, wyprostowane ramiona, uniesiona głowa, szczupłe biodra, na których spotykały się spodnie, kamizelka i marynarka, podkreślając pełną gracji doskonałość jego sylwetki – wszystko to przypominało o predyspozycjach lekkoatletycznych i sukcesach sportowych w latach szkolnych. Cechowała go surowa uroda, która ogromnie się podoba pewnej grupie młodych kobiet. Gęstym popielatoblond włosom i krzaczastym brwiom zawdzięczał przydomek „szczoty z piątego piętra", jakim ochrzcili go dowcipnisie z wydziału.