Dzięki temu artystycznemu bractwu dysponujemy dziś również kilkoma portretami Faramira. Najlepszy ze znanych mi dołączony został do opublikowanej niedawno przez jedno z annuminasskich wydawnictw „Wieża Amon Sul” monografii Filozoficzny agnostycyzm i jego wcześni przedstawiciele. Jednakże w żadnym wypadku ani jeden z konterfektów nie ma nic wspólnego z tym mosiężnym profilem, który zdobi musztardowego koloru berety komandosów z lejbgwardii Spadochronowo-Desantowego Pułku Ithilien. A! Właśnie temu pułkowi przypisane są słynne „ichneumony” — specjalna formacja antyterrorystyczna żołnierzy, których mogli przez całe dnie oglądać na ekranach telewizorów mieszkańcy Ardy, gdy ci po wspaniałej akcji uwolnili na lotnisku Minas Tirith pasażerów wendotenijskiego samolotu, zajętego przez fanatyków-hanannitów z Frontu Oswobodzenia Północnego Mingadu.
W czasie swojego ithilieńskiego panowania Faramir zrealizował jedną jedyną polityczną akcję na zewnątrz księstwa, a mianowicie zezwolił na publikację raportu barona Gragera, w którym ten prosił go o oddelegowanie na Południe, za rzekę Harnen, w celu realizacji opracowanego przezeń kompleksu działań wywiadowczych i dywersyjnych. „Z wszelkich oznak, właśnie tam, w Bliskim Haradzie, będą się ważyć w najbliższych latach losy Sródziemia”. Dziwne, ale dalsze losy „Gragera Aranijskiego”, którego nie bez podstaw nazywa się „zbawcą Cywilizacji Zachodniej”, do dziś dnia są tylko zbiorem mało wiarogodnych legend i anegdot. Znany jest tylko końcowy wynik jego pracy — gigantyczne powstanie koczowników-aranijczyków przeciwko haradzkiej władzy, które ostatecznie doprowadziło do upadku „na zasadzie domina” całego złowieszczego Imperium Haradrimów, szczęśliwie dzieląc je na wiele wojujących ze sobą plemion. Nikt nie wie, w jaki sposób ten awanturnik-intelektualista doszedł do takiego, nie podlegającego dyskusji, autorytetu wśród okrutnych dzikusów harneńskich sawann. Świąteczna opowieść o wykupionym przez niego przypadkowo na khandyjskim niewolniczym targu syna aranijskiego wodza wygląda zupełnie niewiarygodnie. Wersja o tym, że jego droga do szczytów władzy biegła przez łoże naczelnej kapłanki Swantantry jest dowcipna i romantyczna, ale u ludzi, mających jakiekolwiek pojęcie o realiach Południa, może wywołać co najwyżej uśmiech… Nawet o śmierci barona nic sensownego nie wiadomo. Czy zginął w czasie polowania na lwy, czy został zupełnie przypadkowo zabity, łagodząc konflikt o letnie wodopoje między dwoma drobnymi aranijskimi klanami?
Natomiast los Eomera był tak zadziwiający, że niektórzy autorzy do dziś starają się udowodnić, że nie był on postacią historyczną, a legendarną. Wstąpiwszy po mordorskiej wyprawie na tron Rohańskiej Marchii, ze zdziwieniem i głębokim niezadowoleniem odnotował, że nie ma z kim — przynajmniej w osiągalnej dla jego spojrzenia części Sródziemia — walczyć. Przez pewien czas wojownik ten usiłował zabawiać się turniejami, polowaniem i miłosnymi wyprawami, ale nie osiągał sukcesów i wpadł w całkowitą melancholię. Prawda historyczna wymaga przyznania, że na ucztach miłości tego chevalier sans peur et sans-reproche (rycerz bez trwogi i skazy) wyróżniał całkowity brak smaku przy fantastycznym apetycie — nie darmo złośliwi kpiarze proponowali, by król wypisał na swoim herbie dewizę: „Do wszystkiego zdolny”. I wtedy, w jego udręczonej brakiem działania duszy, wypłynęły wspomnienia o pewnej wspaniałej wschodniej wierze, która, jeśli się zastanowić, doprowadziła go do triumfu na Polach Pelennoru. Eomer najpierw chciał uczynić hakimiańską wiarę państwową religią Rohanu, ale potem do głowy przyszedł mu jeszcze ciekawszy plan.
W khandyjskim kalifacie trwała wówczas religijna wojna między hakimianami dwóch odłamów. Jakim właściwie sposobem Eomer wybrał jeden z nich, jako ten właściwy, do tej pory nie wiadomo. Osobiście uważam, że rzucił monetę, ponieważ w realnych dogmatycznych różnicach nie mogli się rozeznać cale gremia doktorów teologii. Jakkolwiek było naprawdę, przechrzcił na tę wiarę całą swą lejbgwardię, również pozostającą bez zajęcia i gotową walczyć z kimkolwiek i o cokolwiek (według opowieści z tych czasów, podobno jeden z Homerowych herosów, zapytany, jak się czuje na łonie hiakimiańskiego kościoła, dobrodusznie odparł: „Chwała Tulkasowi, normalnie — buty, jak mi się wydaje, nie przeciekają”), po czym udał się na Południe. „Na gospodarstwie” w Edoras, król zostawił swojego kuzyna w trzeciej linii, co naturalnie wpędziło kraj w otchłań dynastycznych sporów, które trwały bez mała wiek i płynnie przeszły w Wojnę Dziewięciu Zamków, w której to bezpowrotnie zginęło cale rohańskie rycerstwo.
W Khandzie, ku pełnemu zdziwieniu towarzyszy, Eomer naprawdę wyrzekł się swojego poprzedniego życia, jako grzesznego, rozdał żebrakom wszystko co posiadał prócz miecza, i wstąpił do klasztoru hanannitów, „wojujących derwiszy”. Oddawszy na usługi partii religijnej swoje dowódcze talenta, w trzech bitwach złamał wszystkie siły przeciwnika i po jakichś sześciu miesiącach zwycięsko zakończył dwudziestosześcioletnią „świętą wojnę”. Zwolennicy jego religii zasłużenie nazwali go „Mieczem Proroka”, a schizmatycy „Gniewem Pana”. Pod koniec ostatniej z trzech bitew, kiedy pogrom heretyków nie podlegał już dyskusji, poraził go kamień z wrogiej katapulty — piękna śmierć, naprawdę najlepsza, jaką może sobie wymarzyć wojownik. Hakimianie natychmiast dołączyli Eomera do grona męczenników za wiarę, tak więc teraz, należy sądzić, nie ma on żadnych problemów w stosunkach z hurysami.
Tu właściwie należałoby postawić kropkę… Ale w podsumowaniu chciałbym podkreślić: luki, w oryginalnej opowieści Cerlega wypełniałem według własnego rozumienia, i stary wojownik nie ponosi żadnej odpowiedzialności za te wymysły. Tym bardziej, że wiele osób, oczywiście, zacznie łapać narratora — bo kogóż by jeszcze? — na rozmijaniu się z ogólnie przyjętą wersją wydarzeń z końca Trzeciej Ery, które to wydarzenia, należy zauważyć, szerokiej publiczności Ardy znane są w najlepszym wypadku ze zbeletryzowanej wersji eposu Zachodnich krain — Władcy Pierścienia, a czasem wręcz z „historycznego” serialu telewizyjnego Miecz Isildura i z komputerowej strzelanki Korytarze Morii.
Krytykom owym można by nudnym głosem przypomnieć, że Władca Pierścieni jest historiografią zwycięzców, którzy wiadomo, w jaki sposób przedstawiają zwyciężonych. Przecież, jeśli miało tam miejsce ludobójstwo (a gdzie — przepraszam — jeśli nie było, podziały się po Wiktorii Zachodu wszystkie tamtejsze narody?) — to po trzykroć ważne jest, by przekonać wszystkich (a przede wszystkim — samego siebie), że nie byli to wcale ludzie, a tacy tam… orokueni i trolle. Albo można zaproponować im, by zastanowili się, czy często zdarzali się w historii ludzkości władcy, którzy tak sobie, za frajer, oddawali trony jakiemuś palantowi ze wzgórka (pardon: Dunadanowi z Północy?). Korci mnie przy tym, by zadać jeszcze jedno pytanie: Czym tak naprawdę zapłacił Elessar Kamień Elfów swoim osławionym współbojownikom, pozyskanym na Ścieżce Umarłych? To znaczy wezwanym do służby (och, w jak najszlachetniejszym celu, wiadomo!) siłom absolutnego zła — niby sprawa zwyczajna, nie on pierwszy i nie on ostatni. Ale gdzie to widziano, by owe siły, wykonawszy swoje zadanie, posłusznie wróciły w niebyt, niczego nie żądając w zamian? Hm, nie wiem… Nie słyszałem o czymś takim, przyznaję. Albo może… No tak, może — ale po co? Ja, w każdym razie, nie mam najmniejszej ochoty wszczynać tego rodzaju dyskusji.
Jednym słowem, bracia, żyjmy w przyjaźni. Co w danym przypadku oznacza: nie podoba ci się? Nie słuchaj, a w opowieści nie przeszkadzaj.