Nawet w piaszczystym gruncie nie da się wykopać przez minutę mogiły dla dziesięciu osób — czwórki dorosłych i szóstki dzieci. Musieli się spieszyć, a łopatę znaleźli tylko jedną, tak więc pracowali na zmianę. Haladdin, zagłębiwszy się w piasek mniej więcej do pasa, podniósł wzrok na zbliżającego się Cerlega.
— Ty… tego… kop dalej, a ja, dla pewności, jeszcze raz się przejdę dokoła. Chcę coś sprawdzić.
— Myślisz, że ktoś mógł się uratować i ukryć w piaskach?
— Raczej nie. Oni wszyscy, jak sądzę, są tu. Po prostu tam na piasku są ślady krwi.
— Ale przecież pozabijali ich w jurtach…
— Właśnie o tym mówię. Dlatego pracuj, ale zerkaj na boki. Sygnał — gwizd, długi i dwa krótkie.
„Długi i dwa krótkie” usłyszał dosłownie po pięciu minutach. Kapral przywołał go ruchem ręki ze szczytu małej wydmy, obok której zaczynała się prowadząca w bok od szlaku ścieżka, i skrył się za jej grzbietem. Podążywszy za nim, Haladdin znalazł zwiadowcę przykucniętego przed jakimś okrągłym ciemnym przedmiotem. Dopiero, gdy podszedł bliżej rozpoznał, że to głowa zakopanego po szyję człowieka, który chyba jeszcze żył. Kilka cali od jego ust — tak, by nie mógł sięgnąć — stała gliniana miseczka z resztką wody.
— Oto kto walczył. Jak, konsyliarzu, nie spóźniliśmy się?
— Nie, wszystko w porządku. Zobacz, nawet się jeszcze poci, a to znaczy, że drugie stadium odwadniania dopiero się zaczęło. Chwała Jedynemu — nie ma słonecznych oparzelin.
— Tak, specjalnie zakopali go w cieniu wydmy, żeby nie umarł tak szybko. Widać bardzo ich rozzłościł… Można go napoić?
— W drugim stadium tylko drobnymi porcjami. Słuchaj, a jak się domyśliłeś?
— Szczerze mówiąc, szukałem trupa.
Z tymi słowami Cerleg podniósł do sczerniałych i popękanych warg zakopanego swoją skórzaną manierkę. Ten szarpnął się i zaczął łapczywie łykać, jednakże jego półprzymknięte oczy pozostały mętne i bez życia.
— Stop, stop, chłopie, nie spiesz się! Słyszysz, co pan konsyliarz powiedział: nie za dużo na raz. Dobra, teraz wyciągnijmy go na powierzchnię. Tu ziemia jest wzruszona, więc obejdziemy się bez łopaty… Gotowy?
Trochę rozgrzebawszy piach, chwycili człowieka pod pachy i na „Trzy-czte-ry!” wyszarpnęli go jak marchew z grządki.
— Z-żeby cię szlag! — z uczuciem rzucił orokuen, ściskając rękojeść jataganu. Z ubrania uratowanego mężczyzny spłynęły piaszczyste strumienie, odsłaniając ich zdumionym oczom zieloną kamizelę gondorskiego oficera.
Zresztą, odkrycie to nie wpłynęło na intensywność działań reanimacyjnych, i po dziesięciu minutach jeniec był, według słów Cerlega, „gotów do użycia”. Stopniała mgła zasnuwająca wcześniej jego spojrzenie, i teraz oczy patrzyły twardo, nieco ironicznie. Przemknąwszy wzrokiem po mundurach „ratowników”, jeniec w pełni oszacował swe położenie i przedstawił się, ku ich zdziwieniu, w prawidłowym orokueńskim, z lekkim jednakże akcentem:
— Baron Tangorn, porucznik Pułku Ithilien. Z kim mam honor? Jak na człowieka, który cudem uniknął męczarni i natychmiast odkrył, że pisane mu umieranie po raz wtóry, Gondorczyk trzymał się po prostu wspaniale. Zwiadowca przyjrzał mu się z szacunkiem i odszedł nieco na bok, dając znak towarzyszowi, żeby to on zaczął.
— Konsyliarz drugiego stopnia Haladdin i kapral Cerleg, kirithungolski Pułk Jegrów. Zresztą, to już teraz nieistotne.
— Dlaczego? — uniósł brew porucznik. — Bardzo zasłużony pułk. Jeśli nie zawodzi mnie pamięć, potykaliśmy się z wami ubiegłej jesieni pod Osgiliath. Ithilieńczycy bronili wtedy południowej flanki. Klnę się na pięść Tulkasa, że była to wspaniała batalia!
— Obawiam się, że to nie najlepszy czas na oddawanie się wspomnieniom o tych rycerskich czasach. Interesują nas wydarzenia znacznie mniej w czasie oddalone. Co to za oddział wyrżnął koczowisko? Imię dowódcy, liczebność, zadania, kierunek dalszego marszu… I radzę nie ściemniać: jak pan się domyśla, nie jesteśmy skłonni do sentymentalnych dywagacji.
— Wszystko jasne — wzruszył ramionami baron. — Nawet więcej… Oddział składa się z wastackich najemników, jego dowódcą jest Eloar, elf. Jeśli dobrze zrozumiałem, jest spowinowacony z jakimś lorieńskim władcą. Liczebność oddziału: dziewięciu żołnierzy. Zadanie: patrolowanie przylegającej do traktu strefy i oczyszczanie terytorium w celu walki z powstańcami. Zadowoleni?
Haladdin odruchowo zmrużył oczy, a przed jego oczami powstał zabawkowy bachtrianek z wełnianych nici wdeptany w zakrzepłą krwawą kałużę. Oto, jak to się u nich nazywa — „oczyszczanie terytorium”. Cóż, dobrze wiedzieć…
— A jak pan, baronie, znalazł się w tym godnym pożałowania położeniu, w jakim pana zastaliśmy?
— Obawiam się, że historia owa jest tak nieprawdopodobna, że i tak w nią nie uwierzycie.
— No, to ja panu powiem. Usiłował pan przeszkodzić w tym „oczyszczaniu” i nawet zranił przy tym któregoś z najemników. Czy może nawet zabił?
Gondorczyk patrzył na nich wyraźnie zmieszany.
— Skąd, do licha, wam to wiadomo?
— Nieważne. Dziwnie jednakże zachowuje się gondorski porucznik. …
— Zachowuje się jak przystało na żołnierza i arystokratę — oschłym tonem odparował jeniec. — Mam nadzieję, że nie rozpatrujecie mojego niezamierzonego przyznania jako próby uratowania życia?
— Och, proszę się nie niepokoić, baronie. Sądzę, że ja i kapral powinniśmy zwrócić panu dług, przynajmniej częściowo: teraz wygląda, nasza kolej popełnić głupstwo…
Z tymi słowami obejrzał się na orokuena; ten zawahał się, ale machnął ręką. „Rób jak chcesz”.
— Proszę mi wybaczyć, że zadam pytanie, na które pańska odpowiedź dość mnie interesuje: co pan zrobi, jeśli odzyska wolność?
— Naprawdę, nie potrafię odpowiedzieć… Tu, w Mordorze, jeśli wpadnę w ręce elfów, to zakończą oni to, co zaczęli ludzie Eloara, chociaż możliwe jest, że nie w tak egzotyczny sposób. Do Gondoru mam drogę zamkniętą — mój władca został zabity, a służyć jego zabójcy i uzurpatorowi nie zamierzam…
— Co pan ma na myśli, baronie? Od czasu bitwy na Polach Pelennoru nie mamy żadnych wieści…
— Denethor zmarł straszliwą śmiercią — jakoby sam siebie spalił na pogrzebowym stosie — a następnego dnia, jak na zamówienie pojawił się pretendent do tronu. Chodzi o to, że według starej legendy, której nikt nigdy nie traktował poważnie, rządząca Gondorem dynastia Anariońska tylko utrzymuje tron dla potomków mitycznego Isildura. Otóż taki „potomek” nagle się odnalazł — niejaki Aragorn, pochodzący z północnych tropicieli. Jako dowód na swoje dynastyczne prawa pokazał jakiś miecz — jest to jakoby legendarny Anduril. A kto i kiedy widział ów miecz? Prócz tego dokonał kilku pokazowych uzdrowień za pomocą przyłożenia rąk. Co prawda, wszyscy uzdrowieni byli z tych, którzy przyszli z nim z Północy, ale… Następca tronu, książę Faramir, udał się do Ithilien, gdzie „panuje” pod nadzorem kapitana Beregonda — tego samego, który poświadczył „samospalenie” Denethora.
— I co, nikt na Zachodzie nawet ust nie otworzył?
— Tajna Straż Aragorna. Gadają ludzie, że składa się z ożywionych elfickimi czarami wojowników — szybko oduczyła Gondorczyków zadawania głupich pytań. Eomerem kręci jak chce, co nie dziwi: jego siostra wraz z Faramirem znajduje się teraz pod strażą w Ithilien. Zresztą, sądząc ze wszystkiego, Aragorn sam jest tylko marionetką w rękach elfów, a naprawdę rządzi Gondorem jego żona, przysłana mu z Lorien Arwena.