Выбрать главу

Leżał wbity w zmarznięty piach i uważnie wpatrywał się w postać wartownika; ten nie miał na głowie hełmu (co racja to racja — gówno w hełmie słychać), tak więc strzelać należy w głowę. Ale zabawne: stoi sobie człowiek, patrzy w gwiazdy rozmyśla o wszelkich przyjemnych w swym rodzaju rzeczach i nie podejrzewa nawet, że w rzeczywistości jest już nieboszczykiem. „Nieboszczyk” tymczasem z zawiścią popatrywał na siedem postaci przy ognisku (trzy w kierunku na południe trzy na północ i jedna na zachód, między ogniem i zboczem), a następnie kryjąc się, odwrócił plecami do ogniska, wyjął zza pazuchy manierkę, łyknął, głośno chrząknął i otarł usta. Zna-a-akomicie… Co za burdel… Ciekawe, jak się to spodoba temu „północnemu” towarzyszowi? I w tym momencie serce Haladdina przeskoczyło kilka skurczy i ze świstem runęło gdzieś w pustkę ponieważ zrozumiał, że się zaczęło! I to już dawno się zaczęło, to tylko on — głupiec i gapa! — wszystko przegapił; a i baron nie lepszy, dwa buty — para… Dlatego, że „północny” wartownik już bezsilnie opadał na ziemię, opierając się plecami o mocno trzymającego go Cerlega; jeszcze chwila i, troskliwie i bezszelestnie ułożywszy ciało Wastaka na piasku, zwiadowca „wniknął” w wypełniony śpiącymi ciałami krąg światła, jak lis do króliczej klatki.

W zwolnionym tempie, niczym we śnie, Haladdin przykucnął na jednym kolanie i naciągnął łuk; kątem oka zobaczył już gotowego do skoku barona. Wartownik, jak wydaje się, wychwycił jakiś ruch w mroku, ale zamiast ryknąć: „Alarm!!!”, zaczął (zdarzają się takie zamroczenia umysłów!) niezdarnie chować za pazuchę manierkę z gorzałą. Ten ułamek sekundy wystarczył Haladdinowi by, dociągnąwszy piętkę strzały do podbródka opuścić grot na dwa cale poniżej celu — głowy wyraźnie oświetlonego od tyłu wartownika. Dystans dwadzieścia kroków, cel nieruchomy. Niemowlę nie spudłuje. Wartownik nawet nie poczuł bólu, gdy wypuszczona cięciwa chlasnęła go w lewe przedramię, ponieważ w tej samej chwili dotarł doń odgłos trafiającej w cel strzały — suchy i dźwięczny, jakby trafił w pal. Wastak podrzucił ręce — w prawej wciąż zaciśnięta nieszczęsna manierka — odwrócił się na piętach i wolno zwalił na plecy. Baron rzucił się do przodu i już mijał zabitego, gdy od ogniska dotarł do nich zduszony jęk — jatagan kaprala uderzył w pierwszego z trzech, którzy leżeli od północnej strony ogniska, i cisza natychmiast rozpadła się na tysiące dźwięcznych, wyjących fragmentów.

Haladdin tymczasem, zgodnie z dyspozycjami, omijał obóz po okręgu, trzymając się poza granicą światła i wrzeszcząc różnymi głosami: „Otaczajcie, chłopcy, i żeby mi żadna suka nie uciekła!” — i tak dalej, w tym stylu. Ogłupiali, wydarci z objęć snu najemnicy, zamiast rozbiec się we wszystkie strony, instynktownie garnęli się do ognia. Na południowej flance Tangorn zderzył się z trzema; jeden natychmiast zwinął się jak obwarzanek, czule trzymając się za brzuch, a baron już podniósł upuszczony miecz, szeroki i — chwała Tulkasowi! — prosty, odrzuciwszy na bok jatagan, z którym przyszło mu zaczynać bój. Światło ogniska padło przy tym na jego twarz, i dwaj pozostali przy życiu rzucili na piach broń i runęli do ucieczki wrzeszcząc: „Gcheu, gcheu!!!” (wilkołak, w jakiego zmieniają się nie pogrzebani umarli). Nie oczekujący takiego obrotu sprawy Haladdin zaczął strzelać do nich z opóźnieniem i chyba nie trafił — w każdym razie obaj zginęli w mroku. Cerleg w zamieszaniu zdołał zranić jeszcze jednego z „północnych” Wastaków i teraz, odsunąwszy się nieco w bok, wotał:

— Hej, Eloarze, gdzieś ty, tchórzu?! Przyszedłem wziąć cenę krwi za Teshgol!

— Tu jestem, nasienie Morgotha — zawołał kpiący głos. — Chodź do mnie, podrapię cię za uszkiem! — I do swoich: — Bez paniki, ścierwojady! Ich jest tylko troje, i zaraz wykończymy ich jak dzieci! Sprzedajcie kosę zezowatemu — on tu najstarszy, i nie podstawiajcie się ichniemu łucznikowi!

Elf pojawił się nieco z prawej strony od ogniska — wysoki, złotowłosy, w lekkiej skórzanej zbroi — i każdy jego ruch, każdy rys twarzy rodził omamiające poczucie gibkiej, śmiertelnie niebezpiecznej mocy. Był on w jakiś przedziwny sposób podobny do swego miecza — cienkiego połyskującego promienia z błękitnego gwiezdnego lodu, na widok którego robiło się zimno w piersi. Cerleg z ochrypłym krzykiem machnął jataganem — zwodniczy wypad ku głowie i od razu po łuku z prawej strony na oporowe kolano. Eloar niedbale parował uderzenie i dla wszystkich, nawet dla konsyliarza polowego drugiego stopnia, stało się jasne, że kapral capnął kęs nie na swoje zęby. Mistrz skradania się i „przenikania” wpadł na mistrza szermierza, i cały problem polega tylko na tym, w którym wypadzie ten go zabije — w drugim, czy trzecim. A najlepiej pojął to Tangorn, który w jednej chwili przemknął piętnaście jardów dzielące go od miejsca potyczki i uderzył na elfa z lewej strony, rzuciwszy bezładnie wycofującemu się zwiadowcy:

— Pleców mi pilnuj, głupolu!

Działanie prawdziwego zawodowca — nieważne w jakiej dziedzinie — zawsze jest widokiem zapierającym dech w piersiach, a tu spotkali się mistrzowie klasy najwyższej. Szkoda, że widzów było niewielu, a i ci, którzy byli, zamiast przyglądać się perypetiom scenicznej akcji, zajmowali się swoimi sprawami — usiłowali pozabijać się wzajemnie, a jest to zajęcie, jak się łatwo domyślić, wymagające pewnego skoncentrowania na jednym przedmiocie. Mimo jednak braku widowni obaj partnerzy wkładali w swe działania całą duszę, i ich wyrafinowane pas z matematyczną dokładnością wkomponowywały się w perforacje śmiercionośnych koronek splatanych połyskującą stalą. Nawiasem mówiąc, Tangorna słowa o „pilnowaniu pleców” również miały swój głęboki sens: kapral natychmiast musiał podjąć walkę z dwoma aktywnie uczestniczącymi w boju Wastakami — jeden z nich na szczęście, mocno kulał. Haladdin, uzbrojony tylko w łuk, otrzymał stanowczy zakaz wdawania się w walkę wręcz, a nawet pojawiania się w kręgu światła; nie mógł on również strzelać w ten kalejdoskop swoich i obcych, gdyż byłoby to czystym szaleństwem. Przemieszczał się więc tylko w pewnej odległości, wypatrując sposobności i celu do oddania strzału.

Po jakimś czasie okazało się, że Tangorn wygrywa. Mimo, że jego wastacki miecz był o dobre pięć cali krótszy, już dwukrotnie sięgnął nim przeciwnika — w prawe przedramię i w nogę, tuż nad kolanem. Elfy, jak wiadomo, źle znoszą krwawienie, tak więc wypady Eloara z każdą chwilą traciły na swej szybkości i dokładności. Baron napierał, spokojnie wyczekując chwili właściwego cięcia, gdy stało się coś niepojętego: elfickie ostrze nagle drgnęło i odchyliło się, całkowicie odsłaniając korpus Eloara, i miecz Gondorczyka błyskawicznie uderzył go w dolną część piersi. Haladdin odruchowo przełknął ślinę, pewien, że z pleców elfa zaraz wysunie się parujące od krwi ostrze — takiego ciosu nie wytrzymałaby żadna kolczuga, a co dopiero skórzana zbroja… Ale od tej zbroi klinga Tangorna odbiła się jak od zaczarowanego pancerza, elf zaś, wyraźnie świadomy, że tak się stanie, chwycił miecz oburącz i natychmiast zadał przeciwnikowi straszliwy cios — z góry do dołu. Ani odchylić się, ani sparować tego uderzenia baron już nie mógł. Zdążył tylko przykucnąć na jedno kolano i przyjąć ostrze Eloara na swoje — „klinga przeciw klindze”. Krucha wastacka stal prysnęła, i elfickie ostrze niemal na jedną trzecią wbiło się w udo barona. Tangorn odturlał się jeszcze na bok, unikając kolejnego, przygważdżającego go już do ziemi ciosu, ale elf dogonił go jednym skokiem, i…