Выбрать главу

— Co wymyśliłeś?

— Potem opowiem — teraz każda minuta się liczy. Naprzód, sokoły, w tempie marsza! Hej, zaczekaj! Rzuć kilka orzeszków coli. Mnie też nie zaszkodzą.

I, odprowadziwszy wzrokiem oddalających się towarzyszy, zwiadowca zabrał się do realizacji planu. Czekała go masa pracy, część z nich to drobiazgi, o których nietrudno zapomnieć w krzątaninie. Na przykład, zebrać wszystkie te rzeczy, które przydadzą się potem, jeśli wyjdą żywi z tej opresji — od elfickiej broni do ksiąg Tangorna — i starannie zakopać to wszystko, zapamiętawszy punkty orientacyjne. Przygotować wór dla siebie — woda, żywność, ciepłe płaszcze, broń i odnieść do hammady. No, a teraz najważniejsze.

Pomysł Cerlega, na który nieoczekiwanie naprowadził go Haladdin, był taki. Jeśli wyobrazimy sobie, że Eloar nie zginął podczas nocnego ataku, a jedynie uciekł w pustynię i zabłądził, co jest całkowicie możliwe — elf w pustyni, to jak orokuen w lesie — to jego ludzie będą przede wszystkim szukać swego księcia, czy kim on tam jest. Dopiero potem zabiorą się za partyzantów, którzy załatwili szóstkę wastackich najemników. Żadna strata dla nich.

Teraz właśnie Cerleg miał ten wariacki zamysł wprowadzić w życie.

Podszedł do elfa, zdjął mu z nóg mokasyny i podniósł walający się obok rozcięty skórzany napierśnik; odnotował przy tym, że na lewej dłoni zabitego znajduje się srebrny pierścień i na wszelki wypadek wsunął go do kieszeni. Potem, wykopawszy dół na jakieś kilka stóp zagrzebał w nim trupa i starannie wyrównał piasek; ten ruch sam w sobie byłby dość naiwny, gdyby nie stworzono przy tym pozorów, że powierzchnia piasku w tym miejscu jest w oczywisty sposób nie naruszona. Do tego potrzebujemy ciała któregoś z Wastaków, najlepiej z minimalnymi ranami. Może być ten wartownik, którego ustrzelił Haladdin — nada się. Cerleg przeniósł ciało na miejsce, gdzie został zakopany elf, po czym podciął Wastakowi gardło od ucha do ucha i „spuścił juchę”, jak to czynią myśliwi ze swą zdobyczą. Następnie ułożył ciało, nadając naturalność jego pozycji.

Teraz każdemu wyda się zupełnie oczywiste, że najemnik zginął właśnie tu; raczej nie ma powodu by szukać ciała pod ciałem w przesączonym krwią piasku. No, chyba że ktoś dokładnie wie o miejscu spoczynku elfa — normalnemu człowiekowi coś takiego do głowy przyjść nie powinno.

Dobra, połowa roboty wykonana — prawdziwy elf zniknął; teraz musi się objawić jego bliźniak — żywy i dość nawet żwawy. Orokuen przebrał się w elfickie mokasyny, pomrukując do siebie: „Do licha, jak można nosić takie buty, bez normalnej twardej podeszwy?!”, i pobiegł na południe wzdłuż podnóża diuny, starając się pozostawić dobry ślad na odcinkach z twardszym gruntem; rozcięty od dołu do góry napierśnik nałożył na siebie jak bezrękawnik, a w ręku niósł swoje buty, bez których trudno sobie wyobrazić marsz po pustyni. Oddaliwszy się od obozu na jakieś półtorej mili, kapral zatrzymał się. Nigdy nie był wybitnym biegaczem, i serce kołatało mu już gdzieś w gardle, usiłując wyskoczyć na zewnątrz. Zresztą odległość była odpowiednia i „elf musiał tylko jeszcze skręcie w hammadę, gdzie śladów praktycznie znaleźć się nie da. Jakieś piętnaście kroków od miejsca, gdzie ślad się urywał, zwiadowca cisnął na kamienie skórzany napierśnik Eloara. W ten sposób potwierdzał i osobę uciekiniera, i, pośrednio, kierunek jego dalszej ucieczki — nadal na południe.

„Stop — powiedział sobie. — Zatrzymaj się i jeszcze raz wszystko przemyśl. Może nie warto zostawiać napierśnika. To raczej przesadnie wyraźne… Postaw się na jego miejscu. Jesteś uciekinierem, niezbyt dokładnie wyobrażasz sobie kierunek dalszej ucieczki. Pogoń prawdopodobnie została z tyłu, ale przyjdzie nie wiadomo ile wędrować po tej strasznej pustyni, która jest dla ciebie gorsza od każdego wroga w ludzkim ciele. Najwyższy czas zrzucić wszystko, co tylko można, żeby mieć mniej do niesienia. A ten napierśnik i tak ci w niczym nie pomoże. Jeśli przeżyjesz, kupisz sobie taki sam w pierwszym lepszym kramie. Wiarygodne? Całkowicie. A dlaczego teraz go zdjąłeś, a nie wcześniej? Po prostu nie było okazji, nie wiedziałem: ścigają jeszcze, czy już nie, a tu zatrzymałem się i rozejrzałem… Wiarygodne? Bez wątpienia. A dlaczego jest rozcięty? Dlatego, że nie mam czasu na zdejmowanie — ci, którzy mnie ścigają zaraz mogą tu być… A właśnie, idą pewnie po moich śladach, więc najwyższy czas zejść z piasku na kamienie… Wiarygodnie? Chyba tak. W końcu, nie należy traktować wroga jak durnia, ale też nie można samego siebie straszyć jego nadmiernym sprytem”.

Już miał rzucić się z powrotem — zzuł mokasyny i włożył buty, a następnie zmiażdżył między zębami lepko-gorzki orzech cola — gdy rzuciwszy okiem na napierśnik leżący na hammadzie, niczym pęknięta od uderzenia o kamienie skorupka jaja, poczuł, jak oblewa go zimny pot świadomości popełnienia błędu. Skorupa… „Stój, a jak się elf z niej wykluł? Rozciął na sobie, czy co? Oto na jakich głupich szczegółach można popłynąć! Tak zrobimy… popuszczamy boczne sznurowanie… Nie, nie popuszczamy, a przecinamy: przecież się spieszę, a ten pancerz i tak już mi się nie przyda. No, teraz będzie dobrze”.

Z powrotem biegł przez hammadę, kierując się na ledwo już widoczny blask ognia, gdzie czekał nań wór z ekwipunkiem. Cola wypełniła ciało oszukańczą lekkością i musiał teraz hamować swój bieg gdyż w przeciwnym wypadku po prostu można wykończyć serce. Podniósł tobół, kazał sobie odpocząć kilka minut i ponownie rzucił się przed siebie. Teraz zmuszony był wypatrywać przed sobą Haladdina z Tangornem, a to spowalniało poruszanie. Okazało się, ze ci dwaj przeszli już ponad dwie mile. Świetne tempo, nawet na takie nie liczył.

Najpierw zwiadowca zauważył Haladdina, który, siedząc na ziemi, odpoczywał z podniesioną ku gwiazdom bladą, nie wyrażającą niczego twarzą. Baron, którego konsyliarz przez ostatnie pół mili wlókł na sobie, znowu oparł się na kulach i uparcie starał się zyskać za ich pomocą jeszcze jakieś dziesięć jardów.

— Elfickie wino wyssaliście do cna?

— Zostawiliśmy ci.

Cerleg przyjrzawszy się towarzyszom i oszacowawszy pozostały do pokonania dystans, kazał im zjeść po dwa orzeszki cola. Wiedział, że jutro, jeśli będzie jakieś jutro, organizmy zapłacą i za tę miksturę, i za smółkę makową koszmarną cenę, ale nie było wyboru — bez tego nie udałoby się im dojść. Znacznie później Haladdin stwierdził, że ten fragment drogi został do czysta wykasowany z jego pamięci, przy czym świetnie pamiętał, że cola nie tylko natchnęła mocą jego mięśnie, ale niezwykle wyostrzyła zmysły, pozwalając jakby wchłonąć cały widnokrąg — od rysunku gwiazdozbiorów rozkwitłych nagle mnóstwem nie znanych mu wcześniej drobnych gwiazd, do zapachu dymu z kiziaku z jakiegoś niewyobrażalnie odległego ogniska. Ale ani jednego szczegółu własnej drogi nie udało mu się przypomnieć.

Ta wyrwa w pamięci skończyła się równie niespodzianie, jak się zaczęła. Świat nagle stal się realny, a wraz z nim i ból i niesamowite zmęczenie, tak duże, że wypchnęło gdzieś na peryferie uczuć nawet świadomość niebezpieczeństwa. Okazało się, że leżą już wbici w ziemię za małym grzbietem o jakieś trzydzieści jardów od wymarzonych ruin, za którymi w rodzącym się świcie widać było zarysy masywnego bloku karawanseraju.

— Może skoczymy? — zapytał bezgłośnie.

— Ja c-ci skoczę! — wściekle syknął zwiadowca. — Nie widzisz wartownika na dachu?