— A on nas widzi?
— Na razie nie: jest na tle szarego nieba, a my na tle ciemnego gruntu. Ale jak nie przestaniesz się miotać to zauważy na pewno.
— Ale już świta…
— Zamknij się, co? I tak jest ciężko bez twojego gadania… A kamienista gleba pod Haladdinem zaczęła nagle wydawać z siebie nowy złowieszczy dźwięk — to było coś podobnego do suchych i szybkich klawesynowych pasaży; po chwili dźwięk prze kształcił się w werbel, jakby w kamienną lawinę. Szlakiem zbliżał się kłusem duży konny oddział, i ponownie zrodzony strach już wrzeszczał do ucha: „Zauważyli! Okrążają! Uciekać!!!” W tym momencie przywrócił mu przytomność spokojny szept kaprala:
— …tuj się! Na moją komendę — nie wcześniej! — skaczemy z całych sił. Tobół, kule i broń — twoje, baron — mój. To nasza szansa. Pierwsza i ostatnia.
Oddział tymczasem dotarł do placówki, gdzie od razu zrodziło się zwyczajne w takich przypadkach zamieszanie: jeźdźcy, klnąc, przedzierali się przez szeregi krzątającej się piechoty, przygadywali sobie miejscowi i przybyli dowódcy, gardłowe okrzyki Wastaków mieszały się z niespokojnym szczebiotem elfów; na dachu zamiast jednej sylwetki pojawiły się trzy, i nagle Haladdin, nie wierząc własnym uszom, usłyszał ciche: „Naprzód!”
Nigdy jeszcze w życiu nie biegł tak szybko — skąd wziął na to siły? Błyskawicznie dopadł „martwą strefę” pod zburzoną do połowy ścianą, cisnął o ziemię bagaże i zdążył jeszcze wrócić do znajdującego się w połowie drogi Carlega, wlokącego na grzbiecie barona. Ten jednak tylko kiwnął głową — liczy się każda sekunda, dłużej potrwa przekładanie rannego. Szybciej, szybciej, dodiaska! O Jedyny, ileż jeszcze te barany na dachu będą się gapili na nowo przybyłych. Sekundę? Dwie? Trzy? Dziesięć?
Dopadli ruin, w każdej chwili spodziewając się wrzasku „Alarm!!!”, i runęli na ziemię. Tangorn wyglądał na zupełnie wyczerpanego — nawet nie jęknął. Zdzierając skórę na twarzach i rękach, wdarli się przez gęstwinę bachtrianowych cierni w szeroką szczelinę w murze i nagle znaleźli się we wnętrzu niemal nie naruszonego pomieszczenia. Wszystkie ściany były całe i tylko w suficie ziała duża dziura, przez którą widać było jak z każdą chwilą jaśnieje niebo. Drzwi wejściowe były zawalone stertą potłuczonych cegieł. Dopiero tutaj Haladdin zrozumiał, że przebili się! Mają teraz schronienie najpewniejsze z możliwych, jak kaczka wysiadująca pisklęta tuż pod gniazdem białozora.
Na krótką chwilę przymknął powieki, przypadł plecami do ściany, a czułe fale natychmiast podchwyciły go i poniosły gdzieś daleko, przypochlebnie szepcąc: „Wszystko już za tobą… odpocznij… tylko kilka minut… zasłużyłeś na nie…” W górę, i w dół… w górę w dół… „Co to za huśtanie? Cerleg? Dlaczego tak mnie szarpie za ramię? Och, diabli! Dzięki ci, druhu — przecież muszę natychmiast zająć się Tangornem! Nie ma żadnych »kilku minut«, gdyż zaraz działanie coli się skończy i wtedy w ogóle rozpadnę się na kawałki… Gdzie jest ta diabelska apteczka?”
14
Zmierzchało. Płynne złoto słońca wciąż jeszcze kipiało w tyglu utworzonym przez dwa szczyty Gór Cienia, wylewając się na zewnątrz ostrymi, palącymi, strumieniami, lecz przezroczysta fioletowa mgiełka już wypełzała na malowane gwaszem zmierzchu przedgórze. Nieco chłodniejszy turkus nieboskłonu, gęstniejący na jego wschodniej części do lazuru, harmonicznie cieniował żółto-różowe, jak miękisz khandyjskiej dyni, leśne plamy Houtijn-Hotgor poprzecinane głębokimi, muszkatałowo-czarnymi wąwozami. Zbliżającemu się podróżnikowi zwiastowały płaskowyż zbocza płaskich glinianych wzgórz; najczęściej zaciągnięte były krepą z piołunu i solanek, gdzieniegdzie przebarwionych czerwonymi maźnięciami — łączkami dzikich tulipanów.
Kwiaty te wywoływały u Haladdina dwojakie uczucia. O ile każdy pojedynczy tulipan był piękny, o tyle nienaturalnie i złowieszczo wyglądały tworzone przez nie półakrowe dywany. Pewnie kolor ich zbyt dokładnie odtwarzał kolor krwi: jasnej, tętniczej — gdy były oświetlone słońcem, lub purpurowej, żylnej — gdy padał na nie, jak w tej chwili wieczorny cień. Piołun i tulipany — popiół i krew. Zresztą, w innym czasie i okolicznościach, pewnie miałby inne skojarzenia.
— Zostało jakieś półtorej mili. — Idący na czele Cerleg odwrócił się do towarzyszy i skinął w stronę plamy jaskrawej zieleni, wylewającej się na żółtą glinę przedgórza z ujścia szerokiej rozpadliny — Jak tam, baronie, usiądziemy na chwilę czy zaciśniemy zęby i przejdziemy jeszcze trochę, a wtedy już się rozłożymy na biwak, jak ludzie?
— Przestańcie się ze mną cackać — nieco rozdrażniony odpowiadał Gondorczyk. Stąpał już dość pewnie na ranną nogę, chociaż korzystał jeszcze z kul, i nawet nalegał, żeby pozwolono mu nieść część bagażu. — W ten sposób nigdy nie odzyskam formy.
— Pretensje kieruj do konsyliarza. Ja się na tym nie znam. Co nam medycyna zaleci?
— Trochę coli, rzecz jasna — prychnął Haladdin.
— A żeby cię!
Żart rzeczywiście miał wątpliwą wartość: na samo wspomnienie finału ich marszu, czy też lepiej powiedziawszy — galopu do ruin przy placówce robiło się niedobrze. Cola w rzeczywistości nie dodaje organizmowi żadnych nowych sił — po prostu mobilizuje istniejące w nim rezerwy. Podobnego typu mobilizacje zdarzają się samoistnie, na przykład gdy człowiek, ratując swe życie, robi skoki niemal na tuzin jardów, albo gołymi rękami wyciąga z ziemi kilkusetfuntowy kamień. Cola natomiast pozwala na dokonywanie takich wyczynów „na zamówienie”, po czym należy za to zapłacić: człowiek, który wyczerpał w potrzebnym momencie do cna swoje rezerwy, na półtorej doby staje się czymś w rodzaju galarety — i fizycznie i duchowo.
Właśnie to stało się z nimi tego ranka, gdy tylko Haladdin zdołał pospiesznie zacerować udo Tangorna. Baron wkrótce dostał dreszczy, gdyż na gorączkę spowodowaną zranieniem nałożyła się reakcja na opium. Potrzebował natychmiastowej pomocy, ale konsyliarz ze zwiadowcą w tym czasie wyglądali jak wyrzucone na brzeg meduzy; nie mogli nie tylko poruszyć ręką, ale nawet okiem. Cerleg zdołał podnieść się po jakichś dziesięciu godzinach, jednak mógł tylko napoić rannego resztkami elfickiego wina i okryć go wszystkimi posiadanymi płaszczami. Haladdin zaś odżył za późno, by zdusić chorobę barona w zarodku. Mimo, że udało się uniknąć posocznicy, to wokół rany rozwinęło się miejscowe zapalenie. Tangorn miał gorączkę, stracił przytomność i, co było najgorsze, zaczął majaczyć. Dokoła w tym czasie bez ustanku szwendali się żołnierze — tyły ruin służyły im za wychodek — tak więc kapral zupełnie już poważnie rozważał, czy nie będą musieli wykończyć barona, by ten nie wykończył ich swym mamrotaniem…
Tej ostateczności, chwała Jedynemu, udało się uniknąć — drugiego dnia leczenia elfickie medykamenty zadziałały i rana zaczęła się zabliźniać. Na tym jednak nie skończyły się ich przygody. Okazało się, że w jednej z przylegających izb najemnicy z posterunku w tajemnicy przed kadrą zainstalowali ogromny kocioł z araką, miejscową gorzałą pędzoną z manny, i po zapadnięciu zmroku spełzali się tu, by łyknąć po szklaneczce. Do żołnierzy ukrywająca się trójca niemal się przyzwyczaiła — wystarczyło siedzieć w takich chwilach cicho, jak mysz pod miotłą. Ich schronienie zresztą znakomicie było odizolowane od pozostałych części ruin. Haladdin jednakże, malowniczo wyobrażał sobie, jak jakiś gorliwy dyżurny oficer zrobi kipisz na okoliczność źródełka żywej wody i nagle wsunie nochal do ich norki: „Ta-a-ak… A wy trzej, to z jakiego plutonu? Bacz-ność!!! Pijanice przeklęte… Gdzie macie mundury, wisielec?!” Kiepsko to się może skończyć…