Выбрать главу

Rozmyślania jego przerwał kapral, który zaproponował grę w „marynarza”, by roztrzygnąć, kto pierwszy stanie na warcie. Piętnaście stóp nad ich głowami, jak ogromny puszek przepłynęła sowa-śpioszka, przypominając swymi smutnymi skargami „Śpimy! Śpimy! Śpimy!” — że grzeczne dzieci dawno już powinny zaliczyć nocniczek i kłaść się do łóżka.

— Kładźcie się, chłopcy — zaproponował Haladdin — a ja i tak przy ognisku chciałem posiedzieć.

Tak naprawdę, to cały dzisiejszy ich dzień — ognisko (niech nawet dobrze zamaskowane) i czasowy brak wartownika — byt całkowitym lekceważeniem podstaw bezpieczeństwa. Cerleg jednak uważał, że ryzyko jest, w gruncie rzeczy niewielkie — poszukiwania Eloara zostały zakończone, a w zwykłych warunkach elfickie patrole od szlaków nie odbijają. No i w końcu, on i jego towarzysze muszą co jakiś czas się wyluzować: stałe napięcie może ostatecznie „wyjść bokiem”.

Ognisko tymczasem ściemniało i dopaliło się do cna — korzenie nie dają węgla, lecz od razu stają się popiołem — i Haladdin, wsunąwszy Cerlegową, prawdziwą khandyjską piałę do kociołka z resztką esencji, zszedł do strumyka, żeby opłukać naczynia. Już Dostawił na nabrzeżnym żwirze czysty kociołek i ogrzewał oddechem zdrętwiałe od lodowatej wody palce, gdy po otaczających go głazach przemknęły szybkie błyski — ognisko za jego palcami rozpalało się ponownie. „Kto tam nie może zasnąć? — zdziwił się. — Jakoś nic pod światło nie widać…” Czarna na tle ognia sylwetka znieruchomiała, wyciągnąwszy ręce ku szybko wydłużającym się jęzorom ognia. Świetlny krąg nagle poszerzył swe włości, wyłoniły się z mroku worki z bagażami, oparte o kamienie kule Tangorna i sylwetki obu śpiących, którzy… „Jak to — o b u?! To kto jest przy ognisku?!” W tej samej chwili do konsyliarza dotarło jeszcze coś, a mianowicie to, że ruszając w swój dwudziestojardowy kurs do strumyka, nie wziął ze sobą broni. Żadnej. A przez to, tak należy sądzić, zabił swych śpiących towarzyszy.

Tymczasem siedzący przy ognisku niespiesznie odwrócił się w stronę pechowego wartownika i wykonał władczy, zapraszający gest. Jasne jak słońce — gdyby tylko chciał cała trójka już dawno byłaby w gronie nieboszczyków. W jakimś odrętwieniu Haladdin wrócił do ogniska i usiadł naprzeciwko przybysza w ciemnym płaszczu i nagle zachłysnął się powietrzem, jak po wymierzonym ciosie w splot słoneczny: cień nisko nasuniętego kaptura krył pustkę, z której patrzyła na niego uważnie para matowych, purpurowych węgielków. Siedział przed nim Nazgul.

15

Nazgule. Starożytna magiczna kapituła, działalność której od dawna otoczona była ponurymi opowieściami. Czarne widma, wchodzące jakoby do wyższych sfer władzy Mordoru. Przypisywano im takie cuda, że nie uwierzyłby żaden poważny człowiek. Więc Haladdin nie wierzył, a teraz Nazgul przybył po jego duszę… Wymówiwszy te słowa w myślach — „przybył po jego duszę” — omal nie przygryzł sobie języka. Będąc sceptykiem i racjonalistą, zawsze wiedział, że istnieją rzeczy, których nie należy dotykać, jeśli chce się zachować wszystkie palce… I nagle usłyszał głos — cichy i głuchy, z trudno uchwytnym akcentem, przy czym dźwięk, jak się wydawało, nie dobiegał z mroku pod kapturem, a skądś z boku… a może z góry?

— Boisz się mnie, Haladdinie?

— Jakby to powiedzieć…

— Powiedz wprost: „Boję się”. Widzi pan, mogłem przybrać jakąś… eee… bardziej neutralną postać, ale zostało mi zbyt mało mocy. Tak więc będzie pan musiał pocierpieć. To nie potrwa długo. Chociaż, dla kogoś niezwyczajnego, może to być trochę straszne…

— Dziękuję — ze złością odpowiedział Haladdin, czując, że jego strach nagle wyparował bez reszty. — Nawiasem mówiąc, nie zaszkodziłoby, gdyby pan się przedstawił, bo pan mnie zna, a ja pana nie. — Pan mnie, jak sądzę, też zna, choć zaocznie. Jestem Sharha-Rana, do usług. — Skraj kaptura nieco pochylił się w lekkim ukłonie. — Dokładniej mówiąc: byłem Sharhą-Raną wcześniej, w poprzednim życiu.

— Można zwariować. — Teraz Haladdin zupełnie już nie wątpił że śni i starał się zachowywać odpowiednio do marzeń sennych. — Osobista rozmowa z samym Sharhą-Raną… Bez namysłu oddałbym za to pięć lat życia. Ale, ale, ma pan dość specyficzne słownictwo, jak na Wendotenijczyka, żyjącego ponad sto lat temu…

— To jest pana słownictwo nie moje. — Mógłby przysiąc, że ciemność pod kapturem na chwilę zgrupowała się w uśmiech. — Po prostu mówię pańskimi słowami. Mnie to nie sprawia trudności. Zresztą, jeśli jest to dla pana…

— Nie, nie, dlaczego… — Majaki, wierutne majaki! — A proszę mi powiedzieć, szlachetny Sharha-Rano, powiadają, że wszystkie Nazgule to królowie, którzy wcześniej…

— Są wśród nas również królowie. Tak samo jak książęta, szewcy, krawcy… no i cała reszta. A zdarzają się, jak pan widzi, matematycy.

— A czy to prawda, że pan po opublikowaniu Naturalnych podstaw niebieskiej mechaniki całkowicie poświęcił się kaznodziejstwu?

— To też miało miejsce, ale również i to zostało w poprzednim życiu.

— A odchodząc od tego poprzedniego życia, po prostu rozstał się pan ze swym struchlałym ciałem, posiadając w zamian nieograniczone możliwości i nieśmiertelność…

— Nie. Jesteśmy długowieczni, ale śmiertelni: jest nas rzeczywiście dziewięcioro — taka jest tradycja — ale Kapituła ciągle się odnawia. Co zaś do „nieograniczonych” możliwości… To przecież niewyobrażalnej wagi brzemię. Jesteśmy magiczną tarczą, wiek po wieku przykrywającą tę oazę Rozumu, w którym tak przytulnie rozsiadła się wasza lekkomyślna cywilizacja. A jest ona przecież całkowicie obca temu Światu, w którym i ja, i pan się urodziliśmy. Śródziemie walczy z tym obcym ciałem, uderzając weń z całą mocą swej magii. Gdy udaje się nam przyjąć uderzenie na siebie — tracimy ciało, i to po prostu boli. Ale jeśli popełniamy błąd i uderzenie dosięga waszego światka… Na to, co wtedy odczuwamy, nie ma nawet w ludzkim języku nazwy. Cały ból Świata, cały strach Świata, cała rozpacz Świata — oto zapłata za naszą pracę. Gdyby tylko pan wiedział, jak może boleć pustka… — Węgle pod kapturem jakby przyprószył popiół. — Jednym słowem: wątpię, czy warto zazdrościć nam naszych możliwości.

— Proszę wybaczyć — wymamrotał Haladdin. — Nikt z ludzi nawet nie podejrzewa… opowiada się jakieś niestworzone… Ja sam też myślałem, że jesteście fantomami, którym nic do naszego realnego świata.

— Wręcz przeciwnie. Ja na przykład dobrze znam pańskie prace…

— Nie, poważnie?!

— Oczywiście. Moje gratulacje: to, co pan zrobił dwa lata temu w dziedzinie badania włókien nerwowych, otworzy nową epokę w fizjologii. Nie jestem pewien, czy trafi pan do szkolnych podręczników, ale do uniwersyteckich — gwarantuję… Jeśli tylko, w świetle ostatnich wydarzeń w tym Świecie, w ogóle będą istniały szkolne podręczniki i uniwersytety.

— Ta-ak? — przeciągnął nieco zdziwiony Haladdin. Co tam gadać — taka ocena w ustach Sharha-Rany, jeśli to naprawdę jest Sharha-Rana, była przyjemna. Może „przyjemna” to niezbyt właściwe słowo, ale wielki matematyk chyba kiepsko się wyznaje w obcej dla siebie dziedzinie. — Sądzę, że się pan myli. Rzeczywiście, osiągnąłem co nieco w dziedzinie mechanizmów działania trucizn i odtrutek, ale ta praca o włóknach nerwowych — to była po prostu przejściowa pasja… Kilka ciekawych eksperymentów, hipoteza, którą należy jeszcze weryfikować i weryfikować…