Cerleg obejrzał dokładnie pierścień, ale do ręki — czy ja głupi?! — nie wziął. Strzeżonego Jedyny strzeże. Niewątpliwie lekarz wzniósł się teraz w jego oczach na niebotyczną wysokość. A Nazgule odwrotnie — spadły: posłać człowieka na pewną śmierć, to nic dziwnego, to naturalne, to wojna, ale postawić przed podwładnym z góry niewykonalne zadanie… Krótko mówiąc, prawdziwy frontowy oficer tak by nie postąpił. To szereg niewykonalnych zadań. Raz — przedostać się do Lorien, do którego nigdy jeszcze nie przeniknął żaden człowiek. Dwa — znaleźć w ostoi wroga, nie wiadomo gdzie, ukryty i zapewne dobrze chroniony obiekt, którego nie da się zniszczyć na miejscu. Trzy — wykraść obiekt, o wadze i wymiarach wykluczających kradzież, i cztery — taszczyć go na sobie, diabli wiedzą gdzie… W każdym razie, póki on, dowódca plutonu zwiadu kirithungolskiego pułku, Cerleg, nie otrzyma wyraźnego zadania, do tego czasu nawet palcem nie kiwnie. W te głupie zabawy: „Idź nie wiadomo dokąd, przynieś — nie wiadomo co” bawić się nie zamierza… To są pańskie problemy, panie konsyliarzu polowy drugiego stopnia — to pan, nawiasem mówiąc, jest starszy rangą.
Tangorn rzucił krotko:
— Jestem dwukrotnym pańskim dłużnikiem, Haladdinie. Tak więc jeśli „trzeci miecz Gondoru” może w czymś pomóc w tej misji, to jest on do pańskiej dyspozycji. Ale kapral ma rację: pchać się do Lorien, to zwyczajne samobójstwo. Odbierze nam to wszystkie szansę, co do jednej. Trzeba wymyślić jakiś manewr maskująco-mylący, a to, jak zrozumiałem, pańska domena.
Wyszło więc tak, że położył się spać pod koniec nocy, jako dowódca trzyosobowego oddziału, przy czym obaj jego podwładni byli znakomitymi zawodowcami, nie to, co on, i oczekiwali od niego wyraźnie postawionego zadania, jakiego — niestety! — nie potrafił przed nimi postawić.
Cały następny dzień Haladdin przesiedział w obozie przy strumyku; zauważył, że towarzysze nie nachalnie, ale skutecznie odsuwają go od wszelkich prac gospodarczych („Twoje zadanie to myślenie”), i bardzo niezadowolony odnotował, że nie potrafi „myśleć na zamówienie” — żeby pękł. Kapral co nieco opowiedział mu o Lorien — miał przyjemność brania udziału w rajdzie po obrzeżu Złotego Lasu — o ścieżkach starannie obsadzonych słupkami, na których suszyły się czerepy nieproszonych gości; o śmiercionośnych pułapkach i lotnych oddziałach łuczników, zasypujących deszczem zatrutych strzał i natychmiast znikających bez śladu w nieprzebytych gęstwinach; o ruczajach, których wody wywołują u człowieka nieodpartą senność, i o złocisto-zielonych ptakach, które zbierają się stadami nad każdą żywą istotą i bezbłędnie demaskują ją swym cudownym śpiewem. Zestawiwszy to wszystko z tym, co opowiedział mu o upodobaniach i obyczajach leśnych elfów Sharha-Rana, zrozumiał, że społeczność elfów jest szczelnie zamknięta dla obcych, a próba przeniknięcia do Złotego Lasu bez miejscowego przewodnika skończy się na pierwszej mili.
Przez jakiś czas obracał w myślach inny wariant, z wykorzystaniem szybowca, który, jak pamiętał Sharha-Rana, zostawił w Dol Guldur skąd właśnie Mordorczycy dokonywali wcześniej rzadkich patrolowych lotów nad Lorien. No dobrze, doleci, niech nawet nie on sam, a ktoś, kto ma pojęcie o pilotowaniu do elfickiej stolicy i zdoła wylądować tam na jakiejś polanie. Niech nawet ukradnie, czy po walce porwie Zwierciadło… Przypuśćmy przez chwilę, że to się uda. Ale co dalej? Jak je stamtąd wyciągnąć? Szybowcowej katapulty tam nie ma, bo i skąd by się miała wziąć, poza tym, kto by ją uruchomił? Na dodatek nie ma na świecie takiego szybowca, który uniósłby ciężar dziesięciu cetnarów. Tak, od tej strony też nic nie wychodzi… Może wziąć do niewoli jakiegoś elfickiego notabla i zmusić go, by przeprowadził ich przez wszystkie pułapki Złotego Lasu? A ten zapewne wprowadzi ich natychmiast w zasadzkę. Spośród tego, czego dowiedział się o mieszkańcach Lorien, pewnikiem było, że elf przedłoży śmierć nad zdradę…
Nie pominął również zapisków znalezionych wśród bagaży Eloara. Przeważały w nich zwyczajne notatki z podróży, jedynym treściwym tekstem był nie wysłany list, zaczynający się od słów „Kochana Mateńko!” i zaadresowany do „Lady Eornis, klofoeli Władczyni”. Niemal połowę stanowił znakomity co do swej artystycznej wyrazistości opis doliny rzeki Nimrodel — z tym miejscem wiązały się jego i matki, jak się wydawało, szczególnie miłe wspomnienia. W ogóle wydawało się, że wspomnienia lasów mallornowych, gdzie olbrzymy te sięgają nieba, a w szmaragdowej trawie kryją się złote dywany elanorów, służyły elfowi duchowym oparciem wśród nienawistnych mordorskich piasków. Eloar niepokoił się także, czy prawdą są pogłoski o zerwaniu jego kuzynki Linoel z narzeczonym, wyrażał złość na swego starszego brata Elandara, zapytując, po co budzi nieziszczalne nadzieje w duszach swych podopiecznych z Gondoru i Umbaru”, dzielił swą radość z matką — wszak właśnie jej w tym roku przypadł w udziale niezwykły przywilej organizowania letniego Święta Tańczących Świetlików… I wiele innych drobiazgów w podobnym stylu. To, że rodzina Eloara znajduje się w najprawdziwszej elfickiej elicie (dla elfickiego określenia „klofoela”, jak wiedział z wyjaśnień Sharha-Rany, trudno znaleźć dokładny odpowiednik — ni to dama dworu, ni królewski doradca) domyślali się wcześniej. To, że elfy realizują sekretny plan przenikania do różnych państw Sródziemia, a zarządza tą działalnością między innymi niejaki Elandar, na pewno zainteresuje tamtejsze władze i służby wywiadowcze, ale dla ich misji nie ma to specjalnego znaczenia… Jednym słowem: tu też kiepsko.
Haladdin męczył się tak cały dzień, pół nocy spędził przy ognisku przy najmocniejszej z możliwych herbacie i, nic nie wymyśliwszy, obudził Cerlega, by ułożyć się do snu — ranek mądrzejszy bywa od wieczora. Trzeba powiedzieć, że patrząc na spokojnie i metodycznie przygotowujących się do wyprawy towarzyszy, postanowił twardo: będzie ziemię darł pazurami, ale wymyśli przynajmniej jakieś pośrednie rozwiązanie. Nawet on rozumiał, że wojsko stojące dzień po dniu bez celu, bez wyraźnego rozkazu, mięknie na kisiel.
Spał tej nocy fatalnie, kilka razy budził się i dopiero o świcie zasnął głębokim snem. Zobaczył we śnie wspaniały cyrk i siebie, drugoklasistę, który uciekł z lekcji — odstające uszy i palce lepkie od cukrowej waty. Oto z zamierającym sercem wpatruje się w niewiarygodnie piękną dziewczynę w śnieżnobiałej narzucie, która odważnie stąpa nad ciemną przepaścią po cienkim złotym promieniu. Nigdy wcześniej nie widział, żeby linoskoczek żonglował przy tym trzema dużymi kulami. Jak to możliwe? „Ale — co to?! Przecież to Sonia! Nieee!!! Zatrzymajcie ją, to nie dla niej zajęcie, ona tego nie potrafi! Tak, tak, rozumiem — już nie można jej zawrócić: do tyłu iść jest jeszcze trudniej… Tak, to prawda: jeśli się nie wystraszy, nic się jej nie stanie — to stara magia. Oczywiście, ze magia: przecież kule, którymi żongluje, to nic innego jak palantiry! Wszystkie trzy Kamienie Jasnowidzenia, do których można dotrzeć w tej części Sródziemia — to my je odnaleźliśmy i oddaliśmy jej… Ciekawe, jeśli Sonia i ja będziemy mieli po palantirze, to czy można przez nie przekazać dotknięcie?”
Z tą myślą się obudził; okazało się, że już dawno temu wstał świt. Nad ogniskiem apetycznie perkoce kociołek — Cerleg złowił w sidła kilka keklików — a Tangorn z uczuciem pieści swój ukochany Usypiacz. Właśnie odbicie słonecznego promienia z klingi miecza obudziło Haladdina, sami towarzysze najwyraźniej nie mieli zamiaru go budzić; pozwalali mu wyspać się do woli. Odprowadziwszy spojrzeniem „słonecznego zajączka”, który przemknął łukiem po kamieniach na ocienionej stronie wąwozu, pomyślał smutno: oto, kto bez problemu dotarłby do pałacu Władczyni Galadrieli — „słoneczny zajączek”!