Выбрать главу

W oczach wchodzącego do komnaty Beregonda tliła się słaba iskierka nadziei: może nie wszystko stracone?

— Zdrowia życzę, Wasza Wysokość!

— Witaj, Beregondzie. I nie rozmawiaj ze mną tak oficjalnie… Chcę, byś pomógł mi skontaktować się z Jego Królewską Mością.

Z tymi słowami, książę wyjął ze stojącej pod ścianą podróżnej skrzyni i ostrożnie położył na stole dużą kulę z przydymionego kryształu.

— Kamień Jasnowidzenia! — zdziwił się kapitan.

— Tak, to palantir. Drugi jest teraz w Minas Tirith. Aragorn, z jakiegoś powodu nie chce, bym ja się nim posługiwał, i nałożył nań zaklęcie. Tak więc, jeśli łaska, weź kulę i wpatrz się w jej wnętrze…

— Nie! — rozpaczliwie pokręcił głową Beregond, a na jego obliczu pojawił się strach. — Co tylko chcesz, byle nie to! Nie chcę widzieć zwęglonych dłoni Denethora!

— Więc widziałeś już je kiedyś? — Książę nagle poczuł, że jest śmiertelnie zmęczony. Jak widać, pomylił się, co do tego człowieka…

— Nie, ale opowiadano mi… Widzi je każdy, kto zajrzy do palantira!

— Nie przejmuj się, Beregondzie. — W głosie Faramira dała się słyszeć ulga. — To nie jest ten palantir, nie ten należący wcześniej do Denethora. Tamten jest właśnie w Minas Tirith i nie zagraża ci.

— Tak? — Kapitan, mimo zapewnienia Faramira wyraźnie się obawiając, wziął Kamień Jasnowidzenia do ręki, dość długo wpatrywał się w niego, a potem z westchnieniem postawił z powrotem na stole. — Wybacz, książę, ale nic nie widzę.

— Widziałeś już wszystko, co należało, Beregondzie. Nie jesteś winien śmierci Denehtora — możesz spać spokojnie.

— Co?! Co powiedziałeś, książę?!

— Nie jesteś winien śmierci Denethora — powtórzył książę.

— Wybacz, musiałem wprowadzić cię w błąd: nasz palantir to właśnie ów kamień. Rzeczywiście — widać w nim czasem skręcone palce, ale widzą je tylko ci, którzy są zamieszani w zabójstwo króla Gondoru. A ty nic nie widziałeś, co znaczy, że jesteś czysty. Tego dnia twoja wola została sparaliżowana przez czyjąś potężną magię. Jak sądzę, elficką.

— Naprawdę? — wyszeptał Beregond. — Chcesz mnie, książę, pocieszyć, i to na pewno jest ten inny palantir… „Powiedz, powiedz, że to nie jest tak!”

— Pomyśl sam — kto by mi dał ten „inny palantir”? Nawet ten oddali mi, ponieważ sądzili, że jest nieodwołalnie uszkodzony: sami rzeczywiście nie mogą nic w nim zobaczyć, gdyż dłonie Denethora przesłaniają całe pole widzenia. O tym, że ludzie nie mający nic wspólnego z zabójstwem nadal mogą z niego korzystać, na szczęście, nawet nie podejrzewają.

— To dlaczego powiedziałeś mi najpierw, że to nie ten?

— Widzisz… Chodzi o to, że jesteś człowiekiem łatwowiernym i bez trudu można ci coś zasugerować. Właśnie to wykorzystały elfy i Mitrandir. Bałem się, że po prostu wymyślisz sobie ten obraz. Autosugestia czasem wyczynia z ludźmi dziwne takie rzeczy… Ale teraz, chwała Eru, wszystko to za nami.

— Wszystko za nami… — wychrypiał Beregond. Wypowiadając te słowa, opadł na kolana i patrzył teraz na księcia z wyrazem tak głębokiego psiego oddania, że ten poczuł się niezręcznie. — Czy to znaczy, że pozwolisz, książę, służyć ci jak w przeszłości?

— Tak, pozwalam, ale natychmiast wstań z kolan… Powiedz mi teraz, czy jestem dla ciebie suwerenem Ithilien?

— Jakżeby inaczej, Wasza Wysokość?! — Skoro tak, to czy mam prawo, pozostając wasalem gondorskiej korony, mieć swą osobistą ochronę narzuconą mi przez Króla?

— Oczywiście. Ale łatwiej to powiedzieć, niż wykonać: Biały Oddział jest mi podporządkowany tylko nominalnie. A ja tu jestem, szczerze mówiąc, tylko kwatermistrzem…

— Tego od dawna się domyślałem. A przy okazji — kim oni są? Dunedainowie?

— Szeregowcy to Dunedainowie. A oficerowie i kaprale… To ludzie z Tajnej Straży Króla. Skąd się wzięli u nas, w Gondorze, tego nikt nie wie. Ludzie gadają — Beregond zerknął na drzwi — że to podobno ożywione martwiaki. Kto tam dowodzi, sam nie wiem.

— M-m-hm… W każdym razie musimy się pozbyć tego towarzystwa, i to im prędzej, tym lepiej. No to jak, kapitanie, zaryzyku jesz ze mną?

— Uratowałeś, Wasza Wysokość, mój honor, a to znaczy, że moje życie należy do ciebie bezwarunkowo. Ale trzech na czterdziestu…

— Sądzę, że jest nas nie troje, a nieco więcej, znacznie więcej.

— Słysząc te słowa, zdumiony Beregond szeroko otworzył oczy.

— Jakiś tydzień temu chłopi z pewnej leśnej osady przywieźli do nas do fortu wóz wędzonej sarniny i zaczęli się wykłócać ze strażnikami przy bramie: wartownicy, jak zwykle, chcieli by zostawili łuki po tamtej stronie palisady. Był wśród tych przybyłych taki ciemnowłosy, darł się na całą okolicę: „Dlaczego, niby, szlachetni mogą wchodzić do rezydencji księcia z bronią, a wolni strzelcy z Drozdowej Kolonii, za diabła”. Przypominasz sobie?

— Coś takiego było… A o co chodzi?

— O to, że ten ciemnowłosy to baron Grager, porucznik Pułku Ithilien, a przed wojną mój rezydent w Khandzie, i mam podstawy sadzić, że w tej Drozdowej Kolonu nie siedzi on sam… Tak więc, twoim zadaniem jest nawiązać łączność z Gragerem, a potem będziemy działać według okoliczności. Od dziś będziemy się komunikować ze sobą przez skrytkę — gdy staniesz na szesnastym stopniu kręconych schodów w północnym skrzydle, to na poziomie lewego łokcia znajdziesz szczelinę w poszyciu ściany — akurat na liścik. Ani z górnego, ani z dolnego placyku schodów nie widać tej szczeliny — sprawdziłem to. Po wyjściu ode mnie zaczniesz pić, gdzieś tak przez trzy dni: przecież zaprosiłem cię, żebyś spróbował mnie połączyć z Aragornem poprzez palantir — a ty, to jasne, zobaczyłeś w nim Denethora… Tylko nie przesadź — oficerowie Białych wydają się być bardzo przenikliwie patrzącymi ludźmi.

Dokładnie tego samego dnia w Kolonii wydarzyło się pierwsze przestępstwo — podpalenie. Jakiś przygłup podpalił… nie, nie uwierzycie: nie dom rywala, który zrobił go rogaczem, nie spichlerz karczmarza, który odmówił czarki gorzały na kredyt, nie stóg zadzierającego nos sąsiada… Podpalono gołębnik, własność ponurego samotnego kowala, który przyjechał tu z Anfalas i widać dlatego zachował pewne harde miastowe nawyki. Kowal kochał swe gołębie aż do przesady i dlatego obiecał srebrną markę temu, kto naprowadzi go na trop podpalacza. Miejscowa policja w postaci dwóch konstabli, kaprali Białego Oddziału, sama z siebie ryła nosem, szukając tropu, a znając obyczaje Anfalasczyków, można było być pewnym, że jeśli nie uda się wsadzić sprawcy pod klucz, to przyjdzie prowadzić dochodzenie już nie w sprawie podpalenia, a umyślnego zabójstwa…

Faramir wysłuchał tej głupiej historii, wysoko unosząc lewą brew — był bardzo tym wszystkim zdziwiony. Sprecyzujmy: naprawdę zdziwiony. Jedno z dwóch: albo przeciwnik popełnił pierwszy poważny błąd, albo odwrotnie — widzi całą intrygę księcia na wylot. I w jednym, i drugim przypadku Gra się rozpoczęła; rozpoczęła się wcześniej, niż oczekiwał, i nie tak, jak tego oczekiwał, ale nie było już drogi odwrotu.