Выбрать главу

— Posłuchaj, Haladdinie, wyglądasz jakbyś zachorował. Może wypijesz czarkę?

— A wiesz, chyba nie odmówię…

Miejscowa gorzałka sparzyła usta i przemknęła niczym skurcz wzdłuż grzbietu; wytarł łzy i poszukał wzrokiem, gdzie mógłby splunąć wódczaną śliną. Wcale nie ulżyło, ale spłynęła nań jakaś gorzka obojętność. Tangorn tymczasem zniknął gdzieś w ciemnościach w poszukiwaniach drugiego taboretu.

— Jeszcze?

— Nie, dziękuję.

— Stało się coś?

— Stało. Znalazłem sposób, jak podrzucić elfom nasz prezencik.

— No i?

— No i tak sobie myślę, że to odwieczne rozważania: czy cel uświęca środki…

— Hm… Raz tak, innym razem nie. Jak się zdarzy…

— Właśnie. Matematyk powiedziałby: „Zadanie w tej postaci jest nierozwiązywalne”. I Jedyny — w swej niewypowiedzianej mądrości — zamiast jednoznacznej instrukcji postanowił wyposażyć nas w taki kapryśny i niepewny przyrząd jak Sumienie.

— I cóż teraz mówi panu Sumienie, konsyliarzu? — Tangorn patrzył na niego z lekko ironicznym zainteresowaniem.

— Sumienie zupełnie niedwuznacznie powiada: „Nie wolno”. A Powinność na to: „Trzeba”. Tak się mają sprawy… Dobrze by było żyć zgodnie z rycerską dewizą: „Rób co trzeba — i niech będzie, co ma być”. Prawda, baronie? Szczególnie jeśli ktoś ci już szepnął na uszko, co mianowicie trzeba…

— Obawiam się, że nie będę w tym panu pomocny.

— A ja nie potrzebuję pomocy. Nawet więcej — odwrócił się i otrząsnąwszy z zimna, wyciągnął dłonie do stygnących węgli — chcę pana zwolnić z wszelkich zobowiązań co do uczestnictwa w tej wyprawie. Nawet jeśli zwyciężymy, realizując nasz plan, to — proszę mi wierzyć — nie będzie to Wiktoria, z której można być dumnym.

— Aż tak? — Twarz Tangorna stężała, a jego wzrok nagle stał się cięższy od kamiennej lawiny. — Więc pański plan ma taką wartość, że udział w nim jest mniej honorowy, niż porzucenie w potrzebie przyjaciela? Ponieważ do tej chwili uważałem pana za takiego. Bardzo sobie cenię pańską troskę o czystość mojego sumienia, konsyliarzu, ale może pozwoli pan, że sam podejmę decyzję?

— Jak pan chce — obojętnie wzruszył ramionami Haladdin. — Może pan najpierw wysłuchać mnie i dopiero potem odmówić. To jest dość złożona kombinacja i przyjdzie zacząć z daleka. Jak pan sądzi, baronie, co aktualnie łączy Aragorna z elfami?

— Aragorna z elfami? Ma pan na myśli teraz, po tym, jak posadzili go na gondorskim tronie?

— Oczywiście. Mówił pan chyba, że nieźle zna wschodnią mitologię. Nie przypomina pan sobie przypowieści o Łańcuchu gnomów?

— Przyznaję, nie pamiętam…

— Jakże to… Bardzo pouczająca opowieść. Kiedyś dawno, dawno temu bogowie usiłowali uśmierzyć Chachti — głodnego demona Piekła, mogącego pożreć cały Świat. Dwukrotnie skuwali go łańcuchem wykonanym przez boskiego Kowala — najpierw ze stali, potem z mithrilu i dwukrotnie Chachti rwał go jak pajęczynę. Kiedy natomiast bogowie stanęli przed trzecią, ostatnią szansą, zniżyli się do tego, że zwrócili się o pomoc do krasnoludów. Ci nie zawiedli i wykonali prawdziwie niezniszczalny łańcuch — z głosu ryb i tupotu kocich stóp…

— Głosu ryby i tupotu kocich stóp?!

— Tak. Ani jednego, ani drugiego nie ma — już nie ma — ponieważ wszystko, co na tym świecie było, poszło na wykucie Łańcucha. Ale, jak mi się wydaje, zużyto nań jeszcze kilka innych rzeczy, których teraz również nie można znaleźć, na przykład wdzięczność władców… A przy okazji. Jak, według pana, bogowie zapłacili krasnoludom?

— Należy sądzić, że zlikwidowali ich. Nie widzę innego wyjścia.

— Właśnie tak! Dokładniej mówiąc — zamierzali zlikwidować, ale krasnoludy też nie wypadły sroce spod ogona… Zresztą, to już inna historia. A wracając do Aragorna i elfów…

Opowiadanie było długie i treściwe — przy okazji sam sprawdzał swoją logiczną konstrukcję. Następnie popadli w milczenie, zakłócane wyłącznie wyciem wiatru za ścianami wieży.

— Jest pan strasznym człowiekiem, Haladdinie. Kto mógłby pomyśleć… — w zamyśleniu powiedział Tangorn; popatrzył na konsyliarza jakoś dziwnie, z nowym zainteresowaniem i chyba z szacunkiem. — W zadaniu, jakiego się podjęliśmy, wszystkie takie karmelkowe smarki są co najmniej nie na miejscu, ale jeśli sądzone nam jest zwyciężyć w sposób, jaki pan wymyślił… Słowem, nie sądzę, bym miał kiedykolwiek ochotę na wspominanie tej historii przy kielichu dobrego wina. — Jeśli sądzone nam jest zwyciężyć tak, jak to wymyśliłem — niczym echo odezwał się Haladdin — nie sądzę, żebym chciał oglądać swe odbicie w lustrze.

W duchu zaś dodał: „A już na pewno nigdy nie odważę się spojrzeć w oczy Soni”.

— Zresztą — uśmiechnął się baron — pozwolę sobie ściągnąć pana na grzeszną ziemię: ta rozmowa dziwnie przypomina awanturę przy podziale nie znalezionego jeszcze skarbu. Najpierw niech pan wygra ten bój, a dopiero potem zacznie się oddawać duchowej szamotaninie… Na razie pojawiło się światełko na końcu tunelu i nic więcej. Nie sądzę, by nasze szansę na pozostanie żywymi były wyższe niż jeden do pięciu, tak więc jest to swego rodzaju uczciwa gra.

— „Nasze szanse”? Czy to znaczy, że jednak pan zostaje?

— A gdzie mam się podziać… Chyba pan nie sądził, że da sobie radę beze mnie? Jak na przykład zamierza pan skontaktować się z Faramirem? A przecież bez jego, niech i biernego udziału, cała nasza kombinacja kończy się, nawet nie zaczynając. Dobra… Teraz tak. Uważam, że musimy wymyśloną przez pana przynętę zarzucić nie gdziekolwiek, a w Umbarze. Tę część zadania biorę na siebie — pan z Cerlegiem będziecie tam tylko ciężarem. Kładźmy się, a szczegóły przemyślimy jutro.

Następnego dnia jednakże, na plan pierwszy wyszły inne sprawy: pojawił się w końcu długo oczekiwany przewodnik, Marun, i ruszyli zdobywać Hotont. Był już drugi tydzień maja, ale przełęcz ryglowała jeszcze zima. Oddział trzykrotnie trafiał pod lawiny śnieżne — ratowały ich tylko śpiwory z futra gruborogów; pewnego razu, po półtorej doby siedzenia w igloo wykonanym przez Maruna z pospiesznie wyciętych cegieł, ledwo dali radę wygrzebać się na zewnątrz. We wspomnieniach Haladdina cała ta trasa skleiła się w jakiś grząski, ciągnący się koszmar. Głód tlenowy utkał dokoła niego gęstą kurtynę z drobnych kryształowych dzwoneczków. Po każdym kroku miał ogromną ochotę zwalić się w śnieg i z rozkoszą wsłuchiwać w ich kołyszące dzwonienie — wydawało się, że nie kłamią, obiecując zamarznięcie, najlepszy rodzaj śmierci… Z tego półomdlenia wyłaniał się tylko jeden epizod: mniej więcej pół mili od nich, na drugiej stronie wąwozu, pojawiła się nie wiadomo skąd ogromna kudłata postać — ni to małpa, ni to stojący na tylnych łapach niedźwiedź. Istota ta poruszała się pozornie niezręcznie, ale niesamowicie szybko, i, nie zwracając na nich uwagi, bez śladu znikła w kamiennym rumowisku na dnie wąwozu. Wtedy po raz pierwszy widział przestraszonego trolla — nigdy nie pomyślałby, że to jest w ogóle możliwe. „Kto to był, Marunie?” Ale ten tylko ręką machnął, jakby odganiając Nieczystego. „Udało się — mówił tym gestem — i dobrze…” Tak więc teraz idą po przetartym szlaku między rozłożystymi ithilieńskimi dębami, rozkoszując się śpiewem ptaków, a Matun tymczasem wraca samotnie przez wszystkie te „żywe” osypiska i pola firnowe.