Wieczorem tego samego dnia wyszli na polanę, gdzie dziesięciu mężczyzn budowało palisadę dokoła pary nie ukończonych jeszcze chat. Na ich widok wszyscy chwycili za łuki, a przywódca poważnym głosem polecił: położyć broń na ziemi i podejść bliżej, wolno, z rękami nad głową. Tangorn, zbliżywszy się, oświadczył, że ich oddział kieruje się na spotkanie z księciem Faramirem. Chłopi popatrzyli na siebie i zapytali, skąd on się tu wziął. Z księżyca spadł, czy z komina. Baron tymczasem uważnie przyjrzał się jednemu z budowniczych — temu, który siedział na belkach, osiodławszy krokiew — i nagle roześmiał się serdecznie:
— Tak, tak, kapralu! Pięknie witasz swojego dowódcę.
— Chłopy! — wrzasnął ten, omal nie spadając ze swoich wyżyn. — Niech mi gały powypadają, jeśli to nie porucznik Tangorn! Wybacz nam, panie baronie, nie poznaliśmy: wygląda pan tak, że lepiej nie mówić… Nieważne, teraz wszyscy nasi są razem, możemy więc ten Biały Oddział… — i w całkowitym zachwycie zaadresował ukrytemu za lasami Emyn Arnen wyrazisty, nieprzyzwoity gest.
25
Czy to znaczy, że tak właśnie palnąłeś na całe Emyn Arnen: „Wolni strzelcy z Drozdowej Kolonu”?
— A co miałem robić? Czekać aż Odwieczny Ogień zamarznie? I księcia, i dziewczynę wypuszczają z fortu tylko w towarzystwie chłopców z Białego Oddziału, a w ich kompanii jakoś niezręcznie się rozmawia.
Płomyk oliwnego kaganka, stojącego na brzegu prymitywnego stołu z nie obrobionych desek, rzucał nierówne światło na twarz mówiącego, po cygańsku smagłą i drapieżną — nic dodać, nic ująć, zbój-masztang z karawanich szlaków zaanduińskiego Południa. Nie dziw, że swego czasu człowiek ten czuł się jak ryba w wodzie zarówno w khandyjskich karawanserajach wśród poganiaczy bachtrianów, przemytników i zawszawionych gardłujących derwiszów, jak i w umbarskich portowych knajpach o najgorszej reputacji. Wiele lat temu właśnie baron Grager kształcił debiutującego za Anduiną „kota” Tangorna w abecadle rzemiosła zwiadowcy i — co może było jeszcze ważniejsze — niezliczonych niuansach Południa, bez opanowania których zostaniesz chechaco — wiecznym obiektem obłudnie złośliwych uwag każdego Południowca, od ulicznego urwisa do dworzanina.
Gospodarz Drozdowej Kolonii pytająco dotknął dzban z winem, ale widząc ledwo zauważalne skinienie Tangorna, odsunął go tylko na bok: objęcia i inne emocje z powodu spotkania były już za nimi. Teraz był czas na pracę.
— Czy szybko nawiązałeś łączność?
— Za dziewięć dni powinni już zapomnieć o tym głupim epizodzie. Dziewczyna akurat wyjechała na polowanie — to dla niej sprawa zwyczajna — zobaczyła na jednej z polan pastuszka ze stadem i bardzo zręcznie oderwała się od eskorty na jakieś dziesięć minut, nie więcej…
— Pastuszek, znaczy się… Pewnie wsunęła mu złotą monetę z liścikiem.
— Nie zgadłeś. Wyciągnęła mu drzazgę z pięty i opowiedziała, jak pewnego razu w dzieciństwie broniła ze swoim bratem tabunu przed stepowymi wilkami. Słuchaj, czy tam na Północy, ci dumni jeźdźcy naprawdę wszystko robią własnymi rękami?
— Tak. Nawet książęta krwi w dzieciństwie pasą konie, a księżniczki pracują przy kuchni. Tak więc, co z tym pastuszkiem?
— Po prostu poprosiła go o pomoc, ale tak, żeby nie dowiedział się o tym ani jeden człowiek na świecie. I — oto słowo zawodowca: gdyby coś się stało, ten chłopiec dałby się pociąć na kawałki, a nie pisnąłby słowa. Krótko mówiąc, znalazł on Drozdową Kolonię i przekazał, że w przyszły piątek w karczmie „Czerwony Jeleń” kapitan Beregond będzie oczekiwał mocno podchmielonego człowieka, który klepnie go w ramię i zapyta czy to nie on dowodził mortondzkimi łucznikami na Polach Pelennoru…
— Cooo?! Beregond?!
— Wyobraź sobie. Zdziwiliśmy się, co najmniej jak ty. Jednakże musisz się zgodzić, że ludzie Aragorna na przynętę wystawiliby kogoś nie tak znacznego. Tak więc, książę słusznie uczynił…
— Wyście tu chyba zupełnie powariowali! — rozłożył ręce Tangorn. — Jak można za grosz wierzyć człowiekowi, który najpierw zabił swego władcę, a teraz, po miesiącu, zdradza nowych panów?
— Nic podobnego. On nie ma nic wspólnego ze śmiercią Denethora, co zostało wyjaśnione z absolutną dokładnością…
— Ciekawe, jak to wyjaśniliście. Wpatrywaliście się w kawowe fusy, czy jak?
— Wpatrywaliśmy się. Ale nie w fusy, a w palantir. Krótko mówiąc, Faramir całkowicie mu ufa. A książę, jak ci wiadomo, nieźle zna się na ludziach i nie ulega przesadnej łatwowierności.
Tangorn wychylił się do przodu i nawet gwizdnął ze zdziwienia.
— Poczekaj, poczekaj… Czy nie chcesz czasem powiedzieć, że palantir Denethora znajduje się w Emyn Arnen?
— Tak. Ci tam, w Minas Tirith, zdecydowali, że kryształ jest „zablokowany” — oni wszyscy widzieli w nim tylko widmo zabitego króla. Dlatego, gdy Faramir wyraził chęć zabrania go „napamiątkę”, nawet się ucieszyli.
— Ta-a-ak…
Baron odruchowo zerknął na drzwi do sąsiedniej izby, gdzie urządzali się na nocleg Haladdin i Cerleg. Sytuacja zmieniała się błyskawicznie. „Coś ostatnio wręcz nieprzyzwoicie sprzyja nam Fortuna — przemknęła mu myśl. — Och, nie rokuje to niczego dobrego…” Grager, wychwyciwszy to spojrzenie, kiwnął w stronę ściany.
— Ta para… Naprawdę szukają Faramira?
— Tak. Można im całkowicie ufać. Nasze dążenia, w każdym razie w tej chwili, są zgodne.
— No, no… Misja dyplomatyczna?
— Coś w tym rodzaju. Wybacz, ale jestem związany słowem… Dowódca Ithilieńczyków przez jakiś czas ważył coś w głowie, a potem mruknął:
— Dobra, sam się nimi zajmuj, ja mam swoich kłopotów aż nadto. Na razie wpakuję ich do najdalszej bazy, na Wydrzym Potoku, żeby pod nogami się nie pętali, a potem się zobaczy.
— A dlaczego ze wszystkich swoich baz podsunąłeś akurat Drozdową Kolonię?
— Dlatego, że i tak tu się nie da podejść niezauważalnie. Zawsze zdążymy czmychnąć. Poza tym, ludzi tu jak kot napłakał. Jest to raczej punkt obserwacyjny, niż baza.
— A ilu jest naszych?
— Ty jesteś pięćdziesiąty drugi.
— A ich?
— Czterdziestu.
— Tak, naszych sił za mało na szturm…
— O szturmie zapomnij — machnął ręką Grager. — Co jak co, ale zawsze zdążą wykończyć księcia, i to w każdej sytuacji. Tym bardziej, że Faramir kategorycznie żąda, by jego uwolnienie odbyło się bezkrwawo, żeby nikt nie ośmielił się oskarżyć go o złamanie przysięgi wasala. Nie, my mamy inny plan. Przygotowujemy ucieczkę z Emyn Arnen, a kiedy książę Ithilien znajdzie się już pod naszą ochroną, będziemy mogli rozmawiać z Białym Oddziałem innym tonem. Coś w stylu: „Może byście sobie stąd poszli, chłopcy?”
— A macie już jakiś konkretny plan?
— Jesteś niesprawiedliwy. Już niemal wszystko zostało zrobione! Widzisz, największy problem to Eowina. Oni są wypuszczani za bramę pojedynczo, a książę sam — to jasne, nie ucieknie. Tak więc, musieliśmy rozwiązać łamigłówkę: żeby książę z księżną byli, po pierwsze — razem, po drugie — bez bezpośredniego nadzoru, i po trzecie — poza budynkiem fortu.
— Hm… Od razu przychodzi do głowy ich sypialnia. Co prawda, tam nie spełnia się trzeci warunek…