— Niemal zgadłeś. Łaźnia.
— To ci historia! — roześmiał się Tangorn. — Podkop?
— Oczywiście. Łaźnia stoi wewnątrz palisady, ale nieopodal budynku głównego. A kopiemy od sąsiadującego młyna — niemal dwieście jardów w linii prostej. To niezły kawałek. Sam wiesz, że największym problemem w przypadku podkopu jest pozbywanie się wykopanego gruntu. Z młyna można go wywozić z workach przyprószonych mąką — wyglądają bardzo naturalnie. Najgorzej będzie jeśli wartownicy z fortu, po prostu z nudów, zaczną liczyć worki i wyjdzie im, że mąki wywozi się znacznie więcej niż przywozi ziarna… Tak więc musimy kopać nie na całego tylko wolno — wolno, ale z sensem. W przyszłym tygodniu powinniśmy się uwinąć.
— A Biały Oddział ciągle niczego nie podejrzewa?
— Beregond zaklina się, że nie. Co prawda, oni oczywiście o niczym takim nie informują, ale jakieś oznaki niepokoju by zauważył.
— Mają swoją sieć agentów w Osadzie i w koloniach?
— W Osadzie tak, a w koloniach nie sądzę. Musisz zrozumieć, ze oni mają spore problemy ze swoimi ludźmi poza fortem. Miejscowi unikają kontaktów z Białym Odziałem. Mówi się o nich różne rzeczy, na przykład, że to ożywieni zmarli, a nam to jest bardzo na rękę. W tej sytuacji każdy kontakt miejscowych z Białymi od razu rzuca się w oczy. Teraz oni zmądrzeli i przeszli na kontakty pośrednie — korzystają ze skrytek, ale wcześniej komunikowali się bezpośrednio.
— Właściciel karczmy pracuje dla nich?
— Chyba tak. To nam mocno komplikuje życie.
— Kupcy, którzy jeżdżą do Gondoru po towary?
— Jeden z nich. Inny to mój człowiek. Czekałem, sądząc, że będą chcieli go zwerbować, wtedy mielibyśmy dostęp do ich kanału łączności, ale na razie przynęta nie działa.
— Po prostu trzymasz ich wszystkich „pod lupą”?
— Nie tylko. Ponieważ liczył się każdy dzień, postanowiłem pozbawić ich łączności z Minas Tirith. Niech się trochę pomęczą. To ich odciągnie i od młynarza, i od naszych kolonii.
— Co do łączności. Czy ktoś z osadników nie hoduje czasem gołębi?
— Hodował — szyderczo uśmiechnął się Grager. — Ale gołębnik… fiu, i spłonął. Takie to są sprawy…
— Przypadkiem nie cieszysz się na wyrost? Biali pewnie na głowach stają…
— Oczywiście, że stają! Ale powiadam — to już jest kwestia dni, kro kogo wyprzedzi. Co do wagi wydarzeń to śledztwem w sprawie gołębnika zajmowali się dwaj kaprale, wyobrażasz sobie? Więc wiemy teraz na pewno, kto się u nich zajmuje kontrwywiadem… Zrozum — powiedział zamyślony były rezydent, nie odrywając zmrużonych oczu od kaganka — tak naprawdę to martwi mnie łatwość, z jaką odgaduję ich ruchy: wystarczy, że postawię siebie na ich miejscu — jak ja sam budowałbym swoją sieć w takim osiedlu? Ale to oznacza, że i oni, gdy dowiedzą się o naszym istnieniu — a dowiedzą się na pewno, to kwestia najbliższego czasu — będą tak samo łatwo przewidywać moje ruchy. Tak więc, zostaje nam tylko jedno — grać z wyprzedzeniem… Oho! — Jego uniesiony palec zamarł przy skroni. — Chyba goście! Pewnie chłopcy z fortu zaryzykowali bezpośrednią łączność z Minas Tirith — czekam na nich trzeci dzień.
Powóz turlał się po szlaku w szybko zapadającym zmierzchu, i nocny chłód energicznie wpychał się za kołnierz oraz do rękawów ubrania woźnicy, właściciela osiedlowego kramu z towarami kolonialnymi. Sowią Spadź — najbardziej głuche i ponure miejsce na całej drodze od Osady do Osgiliath — miał już niemal za sobą, gdy z mrocznych krzaków leszczyny na poboczu drogi wyłoniły się cztery cienie. Kupiec dobrze znał reguły gry, dlatego bez sprzeczki oddał rozbójnikom sakiewkę z tuzinem srebrnych monet, za które zamierzał kupić w Gondorze mydło i przyprawy do swego kramu. Ci jednak nie bardzo interesowali się pieniędzmi, natomiast kazali jeńcowi się rozebrać, a to już łamało reguły gry. Jednakże przyłożone do gardła ostrze nie sprzyjało dyskusji. Ale tak naprawdę — aż do spływających po plecach strużek zimnego potu — kramarz wystraszył się dopiero wtedy, kiedy przywódca, podłubał sztyletem przy podeszwach jego butów, bez pośpiechu obmacał szwy jego kamizeli i, prychnąwszy zadowolony, spruł jeden z nich, po czym sięgnął paluchami do dziury i ze zręcznością kuglarza wyjął kwadracik najcieńszego jedwabiu zapisanego ledwo widocznymi w mroku znakami.
Kupiec rzeczywiście nie był zawodowcem i, gdy zbóje rzeczowo przerzucili sznur przez najbliższą gałąź, popełnił największe głupstwo: oświadczył, że jest człowiekiem króla. Co zamierzał przez to osiągnąć? Nocni zbóje tylko wymienili spojrzenia: ich doświadczenie podpowiadało im, że ludzie króla są równie śmiertelni na sznurze, jak i wszyscy inni. A ten, który w tym czasie wiązał na wolnym końcu sznura pętlę, zauważył oschle, że szpiegostwo nie jest wieczorną partyjką dartsa w „Czerwonym Jeleniu”, gdzie można przegrać kilka kufelków. Właściwie — ciągnął zbój starannie wiążąc piracki węzeł w taki sposób, by ofiara dobrze widziała wszystkie czynności — to chłop ma wielkiego farta: rzadko kiedy schwytanemu szpiegowi pozwala się umrzeć tak szybko i stosunkowo bezboleśnie. Jego szczęście, że jest tylko łącznikiem i nie wie nic na temat reszty organizacji… W tym momencie organizm nieszczęsnego kramarza nie wytrzymał i wyrzucił z siebie wszystkie ciekłe i stałe produkty metabolizmu, a potem łącznik zaczął pospiesznie wyłuszczać wszystko, co mu wiadomo, a wiedział on, jak przypuszczali ludzie Gragera, nie tak znowu mało.
„Zbóje” wymienili zadowolone spojrzenia — swoje role odegrali z powodzeniem. Dowódca wyprowadził z krzaków konia i rzuciwszy kilka krótkich dyspozycji, zniknął. Na przechwyconą zaszyfrowaną wiadomość czekano w Drozdowej Kolonii. Jeden z pozostawionych ludzi obrzucił dygocącą ofiarę spojrzeniem, bardzo odległym od zachwytu, i czubkiem buta przysunął doń ciśnięte na trawę ubranie.
— Tam za drzewami jest strumyk. Doprowadź się do porządku i ubierz. Pojedziesz z nami. Sam rozumiesz, co się z tobą stanie, gdy trafisz w łapy swych przyjaciół z Białego Oddziału.
Szyfr, za pomocą którego napisany był jedwabny list, okazał się nadspodziewanie prosty. Obliczywszy, że w niezbyt długim komunikacie jest siedem „rzadkich” liter „RUN”, Tangorn z Gragerem natychmiast zrozumieli, że mają do czynienia ze zwykłym podstawieniem, tak zwanym „prostym bełkotem”, gdy jedna litera jest standardowo zamieniana tym samym znakiem w całym tekście. Zwykle w tym celu liczby porządkowe pięćdziesięciu ośmiu liter korzących Kertar Daeron, przesuwa się o określoną liczbę; na przykład, przy przesunięciu na dziesiąte miejsce „RUN” (numer l) używa się „RUN” (numer 11), a zamiast „RUN” (numer 55) — „RUN” (7). Absolutny prymityw. Na Południu takie, za przeproszeniem, „szyfrosystemy” stosuje się co najwyżej w sekretnych listach miłosnych… Odgadłszy za drugim podejściem liczbę przemieszczenia — 14 (data zapisu listu), Grager kunsztownie zaklął: wyglądało, że ktoś usiłuje im wcisnąć dezinformujący list.
Jednakże nie była to zmyłka. Wcale a wcale… W liście tym niejaki Gepard, kapitan Tajnej Straży Jego Królewskiej Mości, komunikował „koledze Gragerowi”, że w ich grze, jak się wydaje, doszło do sytuacji patowej. Grager oczywiście może zneutralizować Gepardową sieć poza ścianami fortu i znacznie utrudnić mu łączność z Minas Tirith, ale nie zbliży to porucznika do zrealizowania podstawowego jego zadania ani na krok. Czy nie należałoby spotkać się w takim razie w celu odbycia konferencji na przykład w Emyn Arnen, z gwarancjami bezpieczeństwa, może w jednej z kolonii, wybranej przez barona?