„No i koniec — zrozumiał Faramir. — Po co oni wysłali na kontakt akurat Rankorna? Przecież naprawdę łatwo go rozpoznać po słownym opisie… Słowne opisy kaprali — och, głęboko grzebią w tych swoich dochodzeniach… I »CzerwonyJeleń« jest lepiej, niż sądziłem, inwigilowany. Przegraliśmy wszystko do cna, tylko płacić nam przyjdzie różnie: mnie czeka ciąg dalszy honorowego więzienia, kapitana — śmierć na torturach. Najgorsze, że nic nie mogę dla niego zrobić, będę musiał zostawić Beregonda swojemu losowi i żyć dalej z niezmywalnym piętnem własnej podłości… Ale nie mogę iść na układy, najgłupsza to na świecie iluzja, że ze zwycięskim wrogiem można się dogadać. Na takich »układach« z definicji nie można nic wytargować — ani dla siebie, ani dla innych; wszystko toczy się według starego schematu: »Co moje — to moje, a co twoje — też moje«. Oto dlaczego zrodziła się niepodważalna zasada tajnej wojny: w dowolnych okolicznościach należy milczeć albo zaprzeczać wszystkiemu — łącznie z faktem własnego istnienia. Przyznając się swojej roli w kontaktach z Ithilieńczykami, nie uratuję Beregonda, a tylko przyspieszę zgubę Gragera i jego ludzi…”
Wszystko to niczym wicher przemknęło przez głowę księcia, zanim podniósł wzrok na Geparda i powiedział:
— Nie mam najmniejszego pojęcia o kontaktach komendanta z ludźmi Pułku Ithilien, jeśli takowe w ogóle miały miejsce. Pan świetnie wie, że przez cały ten czas nie zamieniłem z nim więcej niż dziesięć zdań. Ten człowiek, w końcu, zabił mojego ojca.
— To znaczy — podsumował bezbarwnym głosem wywiadowca — nie chce pan uchronić swego człowieka, jeśli nie od śmierci, to przynajmniej od tortur?
„Wiedział, na co się waży” — pomyślał Faramir, a głośno odpowiedział:
— Jeśli naprawdę miała tu miejsce zdrada, a co do tego jeszcze mnie pan nie przekonał, kapitan Beregond winien ponieść surową karę. — I starannie dobierając słowa, zakończył: — Ja natomiast jestem gotów przysiąc na komnaty Yalarów, że nigdy nie zamierzałem — i nie zamierzam — złamać danego słowa: zobowiązania przed suzerenem są nienaruszalne.
— Rozumiem — powiedział w zamyśleniu Gepard. — A pani co powie, Eowino? Panie też jest gotowa dla dobra sprawy zdradzić i rzucić wilkom na pożarcie swego człowieka? Zresztą — uśmiechnął się szyderczo — o czym ja mówię. Przecież na tortury trafi tylko jakiś oficer z ludu. Też mi problem dla osoby z królewską krwią w żyłach. Ostatecznie wam nic nie grozi!
Wśród licznych zalet Eowiny umiejętność panowania nad własną twarzą nie była szczególnie dobrze opanowana — pobladła teraz i bezsilnie popatrzyła na Faramira. Gepard bezbłędnie utrafił w czułe miejsce ich obrony: dziewczyna była organicznie niezdolna do pozostawienia w biedzie przyjaciela. „Milcz!” — spojrzeniem nakazał jej Faramir, ale było już za późno.
— A teraz wysłuchajcie mnie oboje! — syknął Gepard. — Wcale mnie nie interesuje czyjeś przyznanie — nie jestem sędzią, jestem z kontrwywiadu. Potrzebuję tylko wiadomości o rozlokowaniu żołnierzy z Pułku Ithilien. Nie zamierzam zabijać tych ludzi, moim celem jest wręcz uniknięcie przelewu krwi… Przyjdzie wam uwierzyć mi na słowo. Przegraliście, i nic innego wam nie pozostaje. Potrzebne mi wiadomości uzyskam od was, bez względu na cenę. Nikt rzecz jasna nie może poddać przesłuchaniu trzeciego stopnia siostry króla Rohanu — ale może ona śmiało być obecna podczas tortur wiernego wam Beregonda, i zmuszę ją do przypatrywania się od początku zabawy do końca, klnę się na milczenie Mandosa!
Książę w tym czasie bawił się jakby w roztargnieniu piórem, leżącym na nie dokończonym rękopisie, nie zauważając, że lewym łokciem niechcący przesunął na sam brzeg stołu kielich z niedopitym winem. Jeszcze trochę i puchar upadnie na podłogę, Gepard odruchowo odwróci głowę, a wtedy on przeskoczy przez stół, żeby sięgnąć gardła szefa kontrwywiadu. Potem niech się dzieje, co diabeł podeśle… Ale nagle drzwi otworzyły się bez pukania i do pokoju energicznie wszedł porucznik Białego Oddziału dwaj szeregowcy zamarli w półmroku korytarza zaraz za progiem. „Tu też się spóźniłem” — zrozumiał Faramir, jednakże porucznik nie zwrócił nań najmniejszej uwagi, pochylił się i bezdźwięcznie wyszeptał coś na ucho Gepardowi, co bardzo tego ostatniego zdziwiło.
— Dokończymy rozmowę za dziesięć minut — rzucił kapitan już przez ramię, kierując się do drzwi.
Szczęknął zamek, rozległ się oddalający tupot ciężkich buciorów, i zapadła cisza — mętna i jakaś wątpiąca, jakby sama zdawała sobie sprawę ze swej tymczasowości.
— Czego tam szukasz? — Eowina była nad podziw spokojna, żeby nie powiedzieć obojętna.
— Czegoś na kształt broni.
— Tak, masz rację… Mam nadzieję, że i dla mnie?
— Widzisz, mała, wciągnąłem cię w to wszystko i nie potrafiłem zapewnić bezpieczeństwa…
— Głupstwa gadasz. Wszystko zrobiłeś dobrze, Far, po prostu Fortuna tym razem znalazła się po ich stronie.
— To co? Pożegnamy się?
— Pożegnamy. Cokolwiek się stanie, mieliśmy ten miesiąc… Wiesz co? To pewnie zwyczajna zawiść Yalarów: za dużo przypadło nam szczęścia…
— Jesteś gotowa, zielonooka? — Teraz, po tych kilku chwilach, stał się zupełnie innym człowiekiem.
— Tak. Co mam robić?
— Patrz uważnie. Drzwi otwierają się w naszym kierunku, futryna też wystaje do wewnątrz…
27
A Gepard tymczasem, opierając się na zrębach palisady nad bramą, nie spuszczał oczu z okrutnego jastrzębiego oblicza Gragera, znanego mu wcześniej tylko z portretu pamięciowego. Przed bramą fortu, zalegała plama światła składająca się z dziesięciu pochodni, które trzymali tworzący świtę barona jeźdźcy w maskujących pelerynach Pułku Ithilien. Rozmowy toczyły się z oporami: „wysokie umawiające się strony” były zgodne co do tego, że należy uniknąć rozlewu krwi — i tylko co do tego. Nie ufały sobie — co było uargumentowane — ani za grosz.
— A jeśli po prostu schwytam teraz pana, baronie, i za jednym zamachem skończę ze wszystkimi swoimi problemami?
— Do tego będzie pan musiał otworzyć bramę, kapitanie. Niech pan otworzy — i zobaczymy czyi łucznicy są lepsi…
Obaj ani na krok nie odstępowali od warunków wstępnych. Grager żądał, by Ithilieńczycy mogli wejść do fortu, by strzec pokoi Faramira, Gepard żądał dyslokacji ich leśnych baz.
— Pan, chyba, ma mnie za idiotę, kapitanie?
— Tak, przecież żąda pan, bym wpuścił uzbrojonych ludzi do twierdzy…
Sprzeczając się tak przez kwadrans, stwierdzili w końcu, że Biały Oddział poprosi o instrukcje z Minas Tirith, a Ithilieńczycy jutro przepuszczą bez przeszkód gońca. Na tym się rozstali.
Kogo jak kogo, ale Geparda to przedstawienie nie wprowadziło w błąd ani na chwilę. Ledwo wszedł nad bramę i oszacował położenie, odwrócił się do towarzyszącego mu porucznika i cicho polecił:
— Ogłosić alarm, ale bez hałasu. Wszystkich, których się da — na dziedziniec. Ukryjcie się i czekajcie na zwiadowcę. Teraz, pod pozorem tego gadania, ktoś z pułku przeskoczy palisadę — pewnie tam od tyłu. Brać tylko żywcem: za trupy rozerwę na strzępy.
Gepard pomylił się tylko w kilku szczegółach. Szpieg wybrał nie tylną ścianę, a frontową. Bezszelestnie zarzucił na grzebień żałosnej palisady fortu miniaturową kotwiczkę na nieważkiej elfickiej linie, dosłownie o dziesięć stóp od stojącej pod bramą kawalkady, tam, gdzie nocny mrok, odepchnięty na bok przez pochodnie Ithilieńczyków, wydawał się najgęstszy. Następnie, niczym pajączek po pajęczynie, wzleciał do góry, a potem jak powiew nocnego wietrzyku przemknął przez dziedziniec, umykając niemal spod buciorów drepczących po balkonie wartowników. Ci, nijak nie oczekując takiego tupetu, nie spuszczali oczu — i łuków — z jasno oświetlonych ludzi Gragera. I jeszcze jeden nie przewidziany przez Geparda drobiazg: człowiek, usiłujący uwolnić teraz księcia (improwizacja, powstała mniej niż godzinę temu z rozpaczy i braku nadziei na inne rozwiązanie), nie był z Pułku Ithilien, a z innego, Pułku Kirith Ungol.