I Mordorczycy zaczęli czekać. Wojna wygrana, wkrótce pójdziemy do domów; wiadomo, dyscyplina — rzecz święta, ale z okazji zwycięstwa, dlaczego nie? Co? W końcu, gdyby Isengard padł, a Rohirrimowie zawrócili na południe, Saruman natychmiast ich o tym powiadomi, tak więc — w najgorszym przypadku — czasu na przygotowanie do bitwy będzie aż nadto dużo… Gdybyż wiedzieli, że palantir Sarumana milczy tylko dlatego, że Grima, który dawno już temu przeszedł na stronę zwycięzców, zabrał go ze sobą jako wiano, a armia Rohanu znajduje się zaledwie o trzy dni marszu.
7
Mordorczycy pojęli, że zostali oszukani dopiero wtedy, gdy na północnym skraju śnieżnobiałego mglistego pledu pokrywającego Pola Pelennorskie zaczął się rozlewać bury kleks rohańskiego wojska, a z otwartej bramy Minas Tirith wypłynął strumień gondorskich wojowników, którzy natychmiast nieruchomieli ustawieni w bojowy szyk. Wściekłość potroiła siły oszukanych „zwycięzców”. Runęli na Gondorczyków z taką zaciekłością, że tamci zmuszeni byli uciekać, jeszcze zanim zbliżyli się Rohirrimowie, i niemal wpuścili przy tym Mordorczyków do miasta. Zmęczona długim marszem pancerna jazda Rohanu nie popisała się, jak na to liczono: okazało się, że jest dość mało mobilna, i lekka jazda orokuenów spokojnie zasypała ją tysiącami strzał, z łatwością uchylając się od bezpośredniego starcia. I mimo, że mordorska Armia Południe niemal dwukrotnie ustępowała przeciwnikowi pod względem liczebności, i na dodatek została zaskoczona, to szala zwycięstwa zaczęła wyraźnie przechylać się na jej stronę.
W tym momencie na tyłach Mordorczyków, na poludniowo-wschodnim skraju Pól Pelennoru, pojawiły się nowe formacje wroga, dopiero co wysiadłe na brzeg z okrętów, które przypłynęły Anduiną. Desant ów nie był liczny, i mordorski dowódca nie przywiązywał wagi do pierwszych panicznych raportów oznajmiających, że „ich nie można zabić!” Bój wrzał w najlepsze i nasilał się. Na północnym skraju pola łucznicy z Umbaru i znakomicie manewrująca jazda orokuenów skutecznie wstrzymali działania rohańskich pancernych. Na zachodnim polu bojowe mumakile Haradrimów ponownie przewaliły się przez gondorską piechotę i rozproszyły ją, a oddziały inżynieryjne w ciągu dziesięciu minut rozbiły najprawdopodobniej mithrilową bramę i zaczęły prowadzić z katapult bombardowanie wewnętrznych umocnień. I tylko na południowym wschodzie działo się coś niedobrego: oddziały, które wysiadły z okrętów, parły do przodu niczym rozgrzany nóż przez masło. Kiedy dowodzący Armią Południe osobiście pojawił się na tym odcinku, oczom jego ukazał się taki oto obraz:
Po polu w całkowitym milczeniu wolno przemieszczała się falanga składająca się z sześciu szeregów, mniej więcej po stu ludzi w każdym. Wojownicy, odziani w szare płaszcze z opuszczonymi na twarze kapturami, byli uzbrojeni tylko w długie, wąskie elfickie miecze. Żaden nie miał na sobie zbroi ani hełmu, nie mieli nawet tarcz. W obliczach wojowników pierwszego szeregu było coś dziwacznego i dowódca potrzebował kilku sekund zanim zrozumiał, co go niepokoi: żołnierze owi byli dosłownie naszpikowani umbarskimi trzystopowymi strzałami, ale i tak maszerowali jak gdyby nigdy nic… Maszerującymi szarymi, trzymając się za ich plecami, dowodził jeździec w hełmie ze szczelnie opuszczoną przyłbicą, odziany w znoszony maskujący płaszcz dunedaińskiego tropiciela. Słońce stało już niemal w zenicie, ale jeździec rzucał długi, smoliścieczarny cień, a jego falanga nie rzucała cienia w ogóle.
Dowódcy Armii Południe zameldowano tymczasem, że szyk tych wojowników nie daje się złamać ani uderzeniem jazdy, ani bojowych mumakili; zwierzęta na ich widok wpadają w taki popłoch, że me dają się zupełnie prowadzić. Niepokonana falanga natomiast kontynuowała przemarsz na północny zachód — na szczęście dość wolno i dokładnie po linii prostej. Pancernej piechocie trolli udało się nieznacznie spowolnić jej ruch, a w tym czasie farmacja inżynieryjna zdołała przeciągnąć na miejsce dwie baterie polowych karapult. Plan głównodowodzącego był precyzyjny: w dokładnie wyliczonej przez niego chwili falanga znalazła się w obszernym zapadlisku, i wtedy ustawione na jej grzbiecie katapulty otworzyły huraganowy ogień z uprzednio wyliczonych dystansów i pod odpowiednimi kątami. Pojemne na trzy wiadra naczynia z naftą w mgnieniu oka zmieniły zapadlisko w rzygający ogniem wulkan. Zwycięski okrzyk Mordorczyków uleciał pod kopułę zimnego marcowego nieba.
Uleciał i natychmiast opadł, ponieważ z pękających czarno-pomarańczowych pęcherzy naftowego płomienia ponownie pojawiły się maszerujące szeregi szarych wojowników. Płaszcze ich tliły się i dymiły, a na niektórych nawet płonęły jaskrawym płomieniem. Tak samo płonęły drzewca tkwiących w nich strzał. Oto jedna z tych żywych pochodni — czwarty od prawej w pierwszym szeregu — nagle znieruchomiał i zaczął rozpadać się na kawałki, wzbijając w powietrze wielki snop iskier. Sąsiedzi jego natychmiast zwarli szereg. Widać było, że bombardowanie nie pozostawiło falangi bez strat: w centralnej części zapadliska, na którą skierowane było podstawowe uderzenie, widniało co najmniej pięćdziesiąt takich dymiących stosików węgli; niektórzy jednak, mimo że płonęli, usiłowali wstać i maszerować dalej.
Głównodowodzący gwałtownie uderzył pięścią w łęk siodła — zaraz ból spowoduje, że wróci do realnego świata i w budzącym się mózgu w ciągu kilku minut stopnieją blednące plamy tego nocnego koszmaru… Gówno! Jak i poprzednio stoi na skraju wypalonego zapadliska na Polach Pelennoru, a jego wojownicy, gotowi iść za nim w ogień i wodę, zaraz rzucą się do bezładnej ucieczki, ponieważ to, co się dzieje, zupełnie nie podlega ich technicznemu rozumowaniu, Wtedy, nie zastanawiając się dłużej, uniósł nad głową jatagan i z grzmiącym okrzykiem: „Mordor i Oko!!!” pchnął swego argamaka w cwał, omijając szary szyk wojowników z jego prawej strony, ponieważ właśnie tu przeniósł się z jakiegoś powodu Dunadan w hełmie z opuszczoną przyłbicą.
Gdy głównodowodzący Armią Południe zbliżył się do falangi, koń jego nagle zarżał i, wspiąwszy się na tylne nogi, omal nie wyrzucił go z siodła. Dopiero teraz udało mu się dokładnie przyjrzeć wrogim wojownikom i zrozumiał, że liczni dzisiejsi „panikarze” nie łgali. Rzeczywiście miał przed sobą ożywionych zmarłych: szlachetne pergaminowe mumie ze starannie zaszytymi oczami i ustami; straszliwie wzdęci, oblepieni zielonkawym, sączącym się z otworów śluzem topielcy; szkielety w strzępach poczerniałej skóry, przyczyny śmierci których nie odkryłby żaden anatomopatolog. Martwi odwrócili się do niego i ciszę zakłócił niezbyt głośny, mrożący duszę dźwięk: tak charczy owczarek, zanim rzuci się na wroga i wczepi się w gardło. Głównodowodzący jednakże po prostu nie miał czasu na strach, gdyż od prawego tylnego skraju falangi już oderwało się z dziesięciu szarych wojowników, wyraźnie zamierzających odciąć mu drogę do znieruchomiałego Dunadana. Nie namyślając się długo, uderzył ostrogami swego konia.