Szeregi martwiaków przebył z zadziwiającą łatwością: okazało się, że są mało zwrotni i w walce jeden na jednego nie są groźni dla wojownika z jego umiejętnościami. Wisielec ze sterczącym na zewnątrz językiem i wytrzeszczonymi, na poły wypływającymi gałkami ocznymi, ledwo zdążył unieść miecz, gdy głównodowodzący błyskawicznym skrętem kiści w płaszczyźnie poziomej przeciął nadgarstek trzymającej broń ręki, po czym starannie rozciął go niemal na dwie połowy — po skosie od prawego ramienia w dół. Pozostali nie wiadomo dlaczego rozsunęli się na boki, nie usiłując go nawet zatrzymać. Dunadan zaś wyraźnie szacował — walczyć czy uciekać, ale w końcu podjął decyzję i, obnażywszy elficki miecz, zaczął się przygotowywać do starcia. Ach, to ty tak… Cóż, nie chcesz konno — niech ci będzie. Wykrzyknąwszy tradycyjne: „Broń się, szlachetny panie!”, dowódca Armii Południe zeskoczył z konia. Przez głowę przemknęła mu myśl, że przeciwnik jego raczej nie zasługuje na określenie „pan”. Falanga tymczasem odeszła już na jakieś Sto jardów i wciąż oddalała się; siedmioro martwiaków znieruchomiało w pewnej odległości, nie spuszczając swych niewidzących oczu z pojedynkowiczów. Nastała martwa cisza.
W tej samej chwili głównodowodzący z niespodziewaną, zaskakującą nawet jego samego wyrazistością, uświadomił sobie, że ten pojedynek zadecyduje o losach nie tylko dzisiejszej bitwy, ale o wielu, wielu latach całego Sródziemia. I oprócz tego wewnętrzny glos z jakąś dziwnie błagalną intonacją wypowiedział: „Póki nie jest za późno — przemyśl położenie! Proszę cię, przemyśl!” Miał wrażenie, że głos ten starał się go ostrzec i nie wiedział jak. Ale przecież wszystko jest przemyślane! Obaj mają lekkie zbroje, a w takim układzie wygięty jatagan zawsze jest o sto punktów przed prostym zachodnim mieczem; przeciwnik mańkutem chyba nie jest, nie przewiduje więc żadnych niespodzianek. Oczywiście, konno byłoby lepiej, ale nie bądźmy małostkowi… Co tu jeszcze jest do myślenia? Jak to się mówi: „Nalewaj do dna!”
Dunadan czekał, stojąc nieruchomo, i z niewiadomego powodu nie usiłował manewrować; kolana miał nieco ugięte, pionowo uniesiony miecz trzymał obiema rękami, rękojeść na wysokości pasa. Cała niedawna pewność siebie głównodowodzącego wyparowała. Szybko skrócił dystans do siedmiu kroków, zbliżył się niemal na styk do promienia pełnego wypadu przeciwnika z Północy, i zaczął wykonywać zwody: w prawo, w lewo. Potem wykonał swój ulubiony mylący manewr — błyskawicznie przerzucił jatagan w powietrzu z prawej ręki do lewej — i z powrotem…
Straszliwie mocne uderzenie w plecy cisnęło nim o ziemię. Mimo wszystko udało mu się przekręcić na bok. „Kręgosłup cały…” Podniósł głowę i z obojętnością obserwatora, a nie uczestnika, skonstatował: „Tak, niedoceniałem ich… okazuje się, że martwiaki mogą poruszać się bardzo szybko, a co najważniejsze — bezszelestnie… Gady z Północy”. Dziwne, ale udało mu się przyklęknąć na jedno kolano i oprzeć na jataganie jak na lasce. Otaczający go już ze wszystkich stron ożywieni wojownicy, zatrzymali się z unisionymi mieczami w oczekiwaniu na komendę tropiciela. Ten jednakże, nie spieszył się: przesunął hełm na tył głowy i, żując słomkę, z zainteresowaniem przyglądał się pokonanemu wrogowi. Potem w ciszy rozległ się jego głośny, spokojny głos:
— Witam, dowódco Armii Południe! Wiedziałem, że przybędziesz walczyć jeden na jednego, jak to u was, szlachetnych, przyjęte. — Jego wargi wykrzywił pogardliwy uśmiech. — Obawiałem się tylko jednego: że nie zejdziesz z konia, moim śladem. Gdybyś został w siodle wszystko mogłoby potoczyć się inaczej… Cieszę się, że mnie nie zawiodłeś, „szlachetny panie”.
— Zwyciężyłeś, uciekając się do oszustwa.
— Głupcze! Przyszedłem tu, by wygrać wojnę i gondorską koronę, a nie jakiś durny pojedynek. Tulkas mi świadkiem — wiele razy bawiłem się ze śmiercią w chowanego, ale zawsze chodziło mi o wynik, a nie o samą zabawę.
— Zwyciężyłeś podstępem — powtórzył głównodowodzący, tłumiąc kaszel; krew z przebitych płuc wolno wypełniała jego usta. — Nawet rycerze Zachodu nie podadzą ci więcej ręki.
— Oczywiście, że nie podadzą — roześmiał się Dunadan. — Ponieważ będą klęczeli przed nowym królem Gondoru. Zwyciężyłem w uczciwej walce, jeden na jednego — tak w każdym razie będzie zapisane we wszystkich kronikach. A po tobie nie zostanie nawet imię. Zatroszczę się o to. Albo, wiesz co? — Znieruchomiał w pół słowa, szukając strzemienia. — Możemy zrobić to jeszcze ciekawiej: zapiszemy, że zabił cię karzełek, o-oo, takie małe coś… z owłosionymi łapkami. Albo baba… Tak, tak właśnie zrobimy.
Kończąc przemowę, wskoczył w siodło i, wykonawszy krótki ruch do swoich wojowników, ruszył za oddaloną już dość znacznie falangą. Tylko raz się odwrócił z niezadowoleniem — doganiają go już, czy nie? Ci jednak, ciągle jeszcze stali w tym samym miejscu, zgrupowani w kręgu, a ich miecze wzlatywały i opadały, niczym chłopskie cepy.
8
A bitwa tymczasem toczyła się swoim torem. Mordorskie oddziały rzeczywiście drgnęły i rozstępowały się przed szykiem martwiaków bez walki, jednakże w południowo-wschodniej części pola nie znalazły się inne oddziały koalicji Zachodniej, które mogłyby wedrzeć się w wykonany przez Aragorna wyłom. Na dodatek potyczka przy zapadlisku wykazała, że nie można szarych uważać za „niepokonanych”: niezwykle trudno jest je zabić, ale jednak można. A tymczasem falanga bez przywódcy maszerowała przed siebie póki przez czysty przypadek nie zaszła w strefę dalekosiężnych stacjonarnych katapult przeznaczonych do ostrzału cytadeli Minas Tirith. Mordorscy inżynierowie nie stracili głowy i natychmiast otworzyli ogień zapalającymi naftowymi pociskami — ale nie naczyniami o pojemności trzech wiader, a beczkami na czterdziesta wiader. Pożerana przez straszliwe słupy ognia, nie widząc przeciwnika, który walił z osłoniętych pozycji, falanga tępo parła do przodu, z każdym krokiem wkraczając coraz dalej w strefę skutecznego rażenia, tak że gdy dopadł ich na spienionym koniu Aragorn i nakazał natychmiastowy odwrót, formacja musiała tę śmiertelną drogę przebyć raz jeszcze.
Tym razem straty były tak duże, że Dunadan postanowił, póki jeszcze nie jest za późno, przebijać się do sił głównych, na zachód, co zresztą, nie okazało się sprawą prostą. Orokueńska jazda otaczała nieźle przetrzepaną falangę niczym piranie, po mistrzowsku wyszarpywała martwiaki z szeregów — szczególnie z tylnych — odciągała na bok i tam metodycznie rąbała na drobne kawałki. Usiłując odbić schwytanych towarzyszy, szarzy wojownicy łamali swój szyk, co dodatkowo pogarszało ich i tak kiepskie położenie. W tym momencie należy uznać zasługi Aragorna. Potrafił on odtworzyć zwarty szyk i, odgryzając się krótkimi kontratakami, doprowadził mimo wszystko swoich wojowników do gondorskich pozycji, po drodze osobiście ściąwszy dwóch mordorskich oficerów. Okazało się jednak, że ostatnie stopięćdziesiąt jardów musieli ponownie pokonywać pod ogniem polowych katapult. Ostatecznie do Gondorczyków przebiło się — niemal spowodowawszy ucieczkę własnych sojuszników — tylko kilkudziesięciu ożywionych wojowników.
Tak więc, szara falanga Aragorna praktycznie została wybita, jednakże swoje zadanie spełniła. Przykuwając uwagę, odciągnęła znaczne siły Mordoru, a przede wszystkim ich katapulty, bez których nie udałoby się zdobyć wewnętrznych umocnień Minas Tirith. Ważniejsze jednak było co innego: po śmierci dowódcy Armia Południe dała się wciągnąć w walkę „łeb w łeb”, na wzajemnie wyniszczenie — wariant, który przy liczebnej przewadze przeciwnika z góry skazany był na przegraną. Tym niemniej. Mordorczycy walczyli umiejętnie i rozpaczliwie. Marcowy dzień chylił się ku końcowi, a koalicja nie mogła wykorzystać swej niemal dwukrotnej przewagi. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się na terenach w kierunku północnym, gdzie pancerni trolle i umbarscy łucznicy, pomimo olbrzymich strat, nie pozwolili Rohirrimom wedrzeć się na swoje pozycje obronne.