Выбрать главу

— A portret? — zaprotestowałem. — Kogo przedstawia?

— Chcesz wiedzieć?

— Chcę. Zamyślił się.

— Mógłbym cię zbyć pierwszą lepszą bzdurą — rzekł — albo po prostu wyrzucić za natręctwo. Wyrzuciłem stąd już niejednego amatora cudzych tajemnic, zwłaszcza spośród dziennikarskich łgarzy. Nienawidzę ich…

Tego losu nie uniknął i szlachetny sir Francis Snowdan z Królewskiego Towarzystwa… Próbował twierdzić, dureń, że widzi tu pamiątki kultury kreteńskiej i egejskiej, a nie to, co naprawdę tu jest. Żebyś widział, jak stąd fruwał. Wyrzuciłem za nim jego teczkę, melonik i parasol. Ale ty…

Nie twierdzę, że mi się podobasz. Jeszcze cię nie rozgryzłem. Możeś i nie lepszy od innych. W każdym razie coś niecoś ci opowiem. U ciebie w kraju nikt nie słyszał o moich pracach. Ale jeden warunek — nie zrobisz z tego zajmującej bajeczki dla grzecznych dzieci. Przynajmniej, póki ja żyję.

Przyrzekasz?

— Chce pan, żebym pańskie opowiadanie zachował w tajemnicy?

— Chcę, co powiedziałem — wybuchnął di Riveira. — Nie zrobisz bajeczki z historii zaginionego ludu. Rozumiesz? Wszystko, co usłyszysz, to były fakty. Gdybym wierzył w Boga, mógłbym przysiąc. Ale przestałem wierzyć już siedemdziesiąt lat temu. W dodatku tylko raz w życiu przysięgałem. Nie żądam, żebyś mi wierzył, chcę tylko, żebyś przyrzekł nie żartować z moich słów. Najlepszy sposób utopienia prawdy to zrobić z niej jeszcze jedno opowiadanie fantastyczne.

— Z czego wywnioskował pan, że ja…

— Dlatego, że połowa książek biblioteki, przez którą szedłeś, to niesumienne i ignoranckie spekulacje oparte na moich odkryciach.

Dlatego, że moja pierwsza naukowa publikacja… Zresztą sam wiesz…

— Przyrzekam, że nie napiszę opowiadania fantastycznego — wypowiedziałem uroczyście.

— Dopóki ja żyję — powtórzył di Riveira. — Amen. Słuchaj więc…

Zresztą, nie… Idź do biblioteki i zaczekaj.

Odwrócił się i ze stękaniem poszedł schodami do alkowy. Powolutku przeszedłem mroczną salę. Po kilku krokach obejrzałem się ostrożnie.

Starzec, głęboko zamyślony, stał przed portretem wpatrując się weń z uporem.

Czekałem dość długo. Wreszcie usłyszałem szuranie butów starca i Don Antonio pojawił się u wejścia do biblioteki.

— Muszę jeszcze zamknąć drzwi — burknął nie patrząc na mnie. — Stróż już od kilku dni choruje i muszę pełnić jego obowiązki. Nędzne grosze, które gapie płacą za wejście, to jedyne dochody muzeum. Nie możemy sobie pozwolić na zrezygnowanie z nich.

— A może byśmy poszli do kawiarni?… — rzekłem niepewnie i natychmiast pożałowałem propozycji.

Starzec odwrócił się szybko. Jego oczy zalśniły gwałtownie, twarz wykrzywiła się w złym grymasie. Z pewnością miałem wtedy minę nader wystraszoną i głupią, di Riveira bowiem wstrzymał już, już wychodzące mu z ust przekleństwo i badawczo wpił się we mnie oczyma. Stopniowo twarz jego odzyskała normalny wyraz. Rzekł obojętnie:

— Chodźmy… Tylko uprzedzam — nie mam ani grosza. W ostatnich dniach do muzeum nikt nie zaglądał… prócz ciebie.

* * *

Wyszliśmy. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Lekka bryza niosła wilgotny chłodek. Od jej porywów zaczynały szeleścić szerokie liście palm. Opodal wzdychał z szumem ocean.

Przy wejściu do muzeum na kamiennej ławce leżała paczka czasopism.

Di Riveira podniósł je, przekartkował i ostrożnie położył na fotelu stojącym w hallu.

— Jałmużna dla naszego muzeum — wyjaśnił zamykając ciężkie dębowe drzwi. — Przysyłają bezpłatnie. Tu i ówdzie jeszcze o nas pamiętają.

Obfita kolacja przeciągała się. Kwaśnym winem popijaliśmy ostre miejscowe potrawy, wymieniając zdawkowe uwagi. Kiedy na stole pojawiły się maleńkie filiżaneczki dymiącej aromatycznej kawy, starzec wytarł bibułką cienkie, blade wargi, spojrzał na mnie uważnie i rzekł:

— Chciałeś znać historię portretu. Słuchaj. Portret ten przedstawia człowieka, którego fale wyrzuciły o kilka mil stąd, tam, za tym skalistym cyplem, 28 czerwca 1889 roku. Tego rana brodziło koło brzegu dwóch młodych wartogłowów. Jeden z nich chciał zostać językoznawcą.

Przyjechał na Maderę doskonalić swoją portugalszczyznę. Ale interesowały go języki w ogóle. Miał właśnie w kieszeni tomik wierszy Safony i wykrzykiwał na cały głos wdzięczne strofy starogreckie, usiłując przekrzyczeć ocean. Drugi był malarzem. Przyjechał malować ocean, niebo i wodę. Idąc wzdłuż brzegu, językoznawca i malarz zauważyli na mokrym piasku czerwoną plamę. Podeszli bliżej i zobaczyli wspaniały płaszcz z zadziwiająco lekkiej i elastycznej purpurowej tkaniny, przetykanej złotą nitką.

Oświadczyłem, że to rzymska toga, a Jacques, że to płaszcz Holendra-tułacza porwany przez huragan. Zabraliśmy płaszcz i poszli. O sto kroków dalej zobaczyliśmy człowieka. Leżał na piasku, silne ręce rozłożył szeroko rozkrzyżowane. Twarz kryły mu długie, siwe jak srebro włosy. Wyglądał na śpiącego, ale byliśmy pewni, że nie żyje. Jednak żył jeszcze. Lekki oddech ledwie poruszał potężną piersią. Doprowadziliśmy go do przytomności. Niestety, nie na długo. W kilka godzin później zmarł nam na rękach. Spełniając jego wolę, zawinęliśmy ciało w przetykany złotem płaszcz, przywiązali ciężki kamień u nóg i rzucili z wysokiego urwiska do oceanu. W kilka dni później Jacques namalował jego portret — ten sam, który widziałeś. Po śmierci Jacques’a wziąłem ten portret do muzeum, które właśnie zacząłem tworzyć. Mówię oczywiście o podziemnym muzeum — dodał di Riveira po krótkiej przerwie.

— No a co dalej? — spytałem.

— O portrecie już wszystko — rzekł cicho starzec — skały i ocean Jacques malował z natury. Sam rozpoznasz miejsce, jeśli kiedy będziesz na tym cyplu. Zajrzyj tam. Ocean przyjął tam w swoje łono ostatniego człowieka Atlantydy.

— Ostatniego człowieka… Atlantydy? — powtórzyłem zbity z tropu i pewien, że się przesłyszałem.

— Tak. Człowiek ten wrócił na Ziemię po dwunastu tysiącach ziemskich lat i nie znalazł nawet miejsca, gdzie była jego ojczyzna.

Poczułem, że w głowie zaczyna mi się kręcić. Błysnęła myśclass="underline" „Ktoś z nas zwariował. Albośmy się obaj wstawili”.

Łyknąłem kawy i wpatrywałem się w starca.

Di Riveira splótł cienkie palce i podparłszy na nich ostry suchy podbródek patrzył na ciemniejący ocean. Wiatr rozwiewał rzadkie włosy na jego żółtej, przypominającej pergamin czaszce.

— Może pan powie jaśniej — poprosiłem. Milczał.

— Jak mam rozumieć „dwanaście tysięcy lat”?

— Oczywiście dosłownie.

Wzruszyłem ramionami. Zdenerwował się.

— Nie śpiesz się z pochopnymi wnioskami. Pomyśl.

— Nie jestem specjalistą od rozwiązywania takich zagadek. To coś, jak z modelem karaweli Kolumba… „zrobiona własnoręcznie przez jego towarzysza”. Zdaje się, tak tam jest napisane.

Starzec uśmiechnął się.

— Jesteś lepszym obserwatorem, niż myślałem. Tam dużo śmiecia, pewnie. Ale karawela autentyczna. Etykietka na kilu oznacza datę restauracji, nic więcej.

— A mimo wszystko nie rozumiem.

— Chcesz powiedzieć „nie wierzę”?

— Można i tak…

Przyszło mi nagle do głowy, że padłem ofiarą jakiejś dziwnej mistyfikacji, poczułem zmęczenie i wstręt. Czyżby to wszystko było sprytną inscenizacją? Zacząłem żałować zmarnowanego dnia.

Di Riveira siedział i wciąż milczał. Oczy miał zamknięte. Sprawiał wrażenie śpiącego.

— Ot, widzisz — rzekł wreszcie, nie podnosząc powiek. — Trudno w to uwierzyć. Z punktu widzenia każdego durnia masz oczywiście rację. Ale gdzie przebiega granica — uderzył nagle kościstymi pięściami w stół — gdzie przebiega granica między „prawdopodobnym” i „nieprawdopodobnym”? Milczysz!