Выбрать главу

Gotów byłeś uwierzyć, że kamienie z podziemnego muzeum, to resztki kultury Atlantów. To dlaczego nie wierzysz, że Atlanta, ostatni Atlanta, wskazał miejsce tych znalezisk. Nie wierzysz w możliwość wskrzeszenia człowieka?… Ja też nie wierzę. Kiedy umrę, żadna siła nie zdoła mnie wskrzesić. On też nie zmartwychwstał. Umarł, pierwszy i ostatni raz na moich rękach, siedemdziesiąt lat temu. I pochowałem go tam, gdzie znalazł mogiłę jego lud. „Mało zdążył opowiedzieć, był bardzo słaby. Ale starczy tego, żeby ludzie naszych czasów mogli odnaleźć zatopione miasta Atlantydy. Gdyby tylko chcieli uwierzyć w niewiarygodne.

Ja uwierzyłem i znalazłem wszystko to, co widziałeś w podziemiach muzeum. Ale mogłem przebadać tylko niegłębokie miejsca w przybrzeżnej strefie wysp. Nie miałem ani pieniędzy, ani środków do badań głębin oceanu. A ci, co mieli pieniądze, nie wierzyli mi. Raz tylko udało mi się namówić pewnego Amerykanina do przeprowadzenia badań na dużej głębokości.

Był to rok 1914, lato. Przez kilka miesięcy dragowaliśmy dno w miejscu, gdzie powinno się było znajdować wielkie miasto Atlantów. Ale dragi wyciągały tylko popiół wulkaniczny i kawałki porowatej lawy.

Amerykanin był wściekły. Groził, że wyrzuci mnie za burtę, wreszcie wysadził na pustynną rafę w zachodniej grupie Azorów. Spędziłem tam sam jak palec kilka tygodni i omal nie umarłem z głodu. Ale mimo wszystko dureń wyświadczył mi wielką przysługę. Tam na tej rafie znalazłem w piasku laguny marmurową dziewczęcą rękę, kawałek cudownego posągu jakiegoś genialnego rzeźbiarza Atlantydy. Widziałeś ją. Już sobie ostrzyłem zęby na tego osła, jaki to miażdżący list napiszę do niego po powrocie. Ale kiedy udało mi się wrócić na Maderę, w Europie wrzała wojna. Atlantyda nie interesowała już nawet historyków i pisarzy.

Przez długi czas nie mogłem pojąć przyczyn naszego niepowodzenia.

Wreszcie zrozumiałem. Miałem kawałki bazaltu, które wyciągnęła draga.

Kilka lat temu przesłałem jeden z nich do laboratorium w Cambridge. Tam określono absolutny wiek skały. Równe dwanaście tysięcy lat. Rozumiesz.

Zapadaniu się Atlantydy towarzyszyły olbrzymie kataklizmy. Tak utrzymywał i Platon. Prawdopodobnie miasto, któregośmy szukali, leżało przywalone warstwami popiołów wulkanicznych i potokami lawy.

Di Riveira zamilkł. Słońce zaszło i nad naszymi głowami zabłysły pierwsze gwiazdy. Wiatr robił się coraz bardziej rześki, coraz głośniej szeleściły liście palm.

— No, na mnie czas — rzekł starzec, wstając od stołu. — Dziękuję za kolację. Chyba wezmę resztki pasztetu i chleb. Mój stary dozorca jest chory i nie wychodzi. Trzeba mu dać jeść.

Pośpiesznie zawinął resztki kolacji w papierowe serwetki i schował wszystko do kieszeni.

— Więc jak ostatecznie było z tym Atlantą — zapytałem przy wyjściu z kawiarni — skąd wziął się na brzegu… i jak zdołał pan się z nim porozumieć?

— Nie poszło łatwo — odparł di Riveira. — Zanim zrozumieliśmy go, spróbowaliśmy z dziesięciu chyba języków. A gdy zrozumieliśmy, przydała się moja greka. Jest trochę podobna do jednego z języków Atlantydy. Aha… jeszcze jedno… Atlanci, najprawdopodobniej, posiadali wielki dar, którego brak ludziom dzisiejszym. Mam wrażenie, że znali sztukę telepatii. Jeszcze w niejednym nas wyprzedzili.

— No, a sam Atlanta — upierałem się — nie wynurzył się też chyba z dna Atlantyku?

— Czy nie powiedziałem? — zmiarkował się starzec. — Oczywiście, że nie. Nawet nie wiedział o istnieniu oceanu. On… Ale to bardzo długa historia. Jestem zmęczony — potarł ręką czoło. — W głowie mi się kręci.

Człowiek nieprzyzwyczajony. Kolacja za obfita dla mnie… I wino…

Słuchaj, wszystko jedno i tak nie mam komu przekazać mojej tajemnicy.

Może ze mną umrzeć. Was, Rosjan, zupełnie nie znam. Zresztą, przepraszam, znałem jednego i, zdaje się, niezły był chłopak. Wnioskując z tego, jak wściekle na was pluje wszelka hołota… jesteście nie tacy jak wszyscy. Jeśli się zdecyduję, może i zdradzę wam, gdzie szukać… Ale nie teraz… Bywaj…

Złapałem go za rękę.

— A co z Atlantą?

— Po co ci on teraz? I tak już wiesz więcej niż inni.

— Chciałbym zrozumieć… żeby uwierzyć…

— Opowiem ci… Ale później… Albo nie… Zresztą masz — wyciągnął z bocznej kieszeni pomięty zeszyt. — Po angielsku czytasz. Tu znajdziesz wszystko o nim. Tego nikt nie wie. Ale pamiętaj, żeś obiecał…

Wyciągnąłem rękę.

— Początek nie ma znaczenia, ostatnia strona też — wymamrotał wyrywając z zeszytu kilka kartek. — Resztę masz. Oddasz mi… przed odjazdem… Bywaj.

— Don Antonio — rzekłem ściskając jego suchą, zimną rękę. — Jeśli pan mi wierzy, mnie i nam, wierzy pan, że nikt z nas nie zakwestionuje pańskiego pierwszeństwa. Nasz szkuner ma głębinowe trały i sprzęt do pobierania próbek z dna. Mogę porozmawiać z kierownikiem ekspedycji, mogę go przekonać. Za tydzień, półtora kończymy remont i podnosimy kotwicę. Może zgodziłby się pan jechać z nami i wskazać miejsca badań.

Daję panu słowo…

Uśmiechnął się z goryczą.

— Trzeba było zarzucić kotwicę u brzegów Madery choćby kilka lat wcześniej. Podróż morska już nie dla mnie. Zresztą o tym potem… Potem.

Kiwnął głową, ruszył wolniutko w stronę bulwaru i wkrótce zniknął w tłumie przechodniów.

* * *

Dopiero przed świtem wróciłem na pokład. Kierownik obrugał mnie, zaniepokojony moją długą nieobecnością. Pokrótce opowiedziałem mu, gdzie byłem i kogo poznałem, potem zszedłem do kajuty i wydobyłem zeszyt starca.

Początkowo z trudnością odcyfrowywałem drobne paciorkowate pismo, wkrótce jednak wciągnąłem się i zacząłem czytać szybciej. Kiedy skończyłem ostatnią stronę rękopisu, słońce stało już wysoko nad horyzontem. Jeszcze raz przeczytałem całość i złapawszy kilka kartek papieru, zabrałem się niecierpliwie do pisania przekładu. Przytaczam go w całości.

PRZEKŁAD RĘKOPISU

don Antonia Salvatora di Riveiry

kustosza Muzeum Historycznego w Porto Alte

sporządzony przez autora

… — zaproponował Jacques. Ostrożnie przenieśliśmy nieznajomego w cień i Jacques zaczął robić mu sztuczne oddychanie.

— Dziwne — rzekł wreszcie, opuszczając bezwładne ręce nieznajomego. — Wszystko wskazuje, że wyrzuciła go na brzeg burza, która szalała przez całą ostatnią noc. Ale stawiam swoją paletę przeciw pudełku dziecięcych farbek, że niedługo przebywał w wodzie.

— Rób dalej swoje — poradziłem. — Oddycha równiej, wyraźnie słyszę wolne uderzenia serca.

— Co za atleta — zachwycał się Jacques podnosząc i opuszczając ręce nieznajomego. — Popatrz, jak zbudowany. Mieliśmy w Akademii Włocha — pozował nam do malowania rzymskich bogów. Klnę się na wszystkie moje obrazy, te co już namalowałem i te co namaluję, przy tym człowieku wyglądałby jak chuchro. Jak myślisz, ile on ma lat? Gdyby nie ta śnieżna siwizna, powiedziałbym, że niedużo, trochę starszy od ciebie czy mnie.

— Nie, na pewno dużo starszy — zaoponowałem. — Spójrz na jego twarz.

— Twarz śpiącego greckiego boga — rzekł Jacques — śpiący Apollo.

Widziałem ten posąg w zeszłym roku w Atenach.