Выбрать главу

Wszyscy troje odwrócili się i popatrzyli na dach. Trzewików rzeczywiście nie było. Wówczas Popow przeniósł wzrok na doktora Mbogę. Doktor Mboga leżał w cieniu, rozciągnięty na trawie, i mocno spał, podłożywszy pod policzek maleńką piąstkę.

— No, coś ty — obruszyła się Tatjana. — Po cóż mu moje trzewiki?

— Albo masło — dodał Fokin.

— Może mu to przeszkadzało — warknął Popow. — No trudno, postaram się jakoś spitrasić coś bez masła.

— I bez trzewików.

— Dobrze już, dobrze — powiedział Popow. — Idź i zajmij się intrawizorem. I ty, Taniu, także. Postarajcie się go jak najszybciej złożyć.

W porze śniadania przyszedł Lu. Przed sobą pędził wielką czarną maszynę na sześciu hemomechanicznych nogach. Za maszyną pozostawała w trawie szeroka przesieka, znacząca swój ślad od samej bazy. Lu wdrapał się na dach i usiadł przy stole, a maszyna znieruchomiała pośrodku ulicy.

— Słuchajcie uważnie, fizyku Lu — zaczął Popow. — Czy u was w bazie nic nie ginęło?

— Jak mam to rozumieć? — zapytał Lu.

— No… zostawiacie cokolwiek na noc na dworze, a rano nie możecie znaleźć?

— Chyba nie — odparł Lu, wzruszywszy ramionami. — Najwyżej giną czasem jakieś drobiazgi, wszelkiego rodzaju odpadki… kawałki drutu, skrawki plastolitu. Ale myślę, że ten cały szmelc zabierały moje cybery.

To bardzo oszczędni towarzysze, oni wszystko potrafią wykorzystać.

— A czy mogą im się na coś przydać moje trzewiki? — zapytała Tania z głupia frant.

Lu roześmiał się.

— Nie sądzę — odparł. — Chyba nie.

— A czy mogą zużyć na coś skrzynkę śmietankowego masła? — atakował Fokin.

Lu przestał się śmiać.

— Zginęło wam masło? — zapytał.

— I trzewiki — dodała Tania.

— Ależ nie — powiedział Lu. — Cybery do miasta nie chodzą.

Na dach zręcznie jak jaszczurka wdrapał się Mboga.

— Dzień dobry! — zawołał. — Przepraszam za spóźnienie.

Tania nalała mu kawy. Śniadanie Mbogi składało się zawsze z jednej tylko filiżanki kawy.

— A więc jesteśmy okradzeni? — zapytał z uśmiechem.

— To naprawdę nie wy, doktorze? — zdziwił się Fokin.

— Możecie mi chyba wierzyć — odrzekł Mboga. — Ale nocą ponad miastem dwukrotnie przelatywały wczorajsze ptaki…

— Taakie buty… — irytował się Fokin. — Ja gdzieś czytałem…

— No, a skrzynka z masłem? — niecierpliwie przerwał Popow.

Nikt nie odpowiedział. Mboga pił kawę w głębokiej zadumie.

— Przez dwa miesiące nic mi nie zginęło — odezwał się Lu. — Wprawdzie wszystko trzymam w kopule. Zresztą mam te swoje cybery.

Stale tylko dym i łoskot. Któż by podszedł?!

— No dobrze — powiedział Fokin, wstając. — Chodźmy do pracy, Taniu. Zapomnij o trzewikach.

Gdy odeszli, Popow wziął się do zbierania naczyń.

— Od dzisiejszego wieczoru — oznajmił Lu — rozstawię wokół was warty.

— Proszę bardzo — powiedział Mboga w zadumie. — Ale ja bym, Tolu, wolał z początku sam. Teraz się prześpię, a w nocy urządzę niewielką zasadzkę.

— Dobrze, doktorze Mboga — niechętnie zgodził się Popow.

— Ja także, za pozwoleniem, chętnie wtedy przyjdę — zgłosił się Lu.

— Przyjdźcie… ale, proszę, bez cyberów.

Z sąsiedniego dachu rozległ się okrzyk oburzenia.

— Utrapienie ty moje, przecież prosiłam ciebie, abyś rozłożył toboły w kolejności montażu!

— A co ja zrobiłem? Przecież rozłożyłem!

— To się u ciebie nazywa „w kolejności montażu”? Rejestr „E-7”, „A-

2”, „W-16”… znowu „E”!.

— Taniuśka! Słowo honoru! Towarzysze! — wrzasnął na całą ulicę śmiertelnie obrażony Fokin. — Kto poprzewracał toboły?

— No i masz babo placek! — krzyknęła Tania. — A tłumoka „E-9” nie ma wcale!

Mboga cichutko dodał od siebie:

— A nam, panienko, zginęło prześcieradło.

— Co takiego? — spytał Popow, blednąc ze złości. — Szukajcie porządnie! — krzyknął i zeskoczywszy z dachu pobiegł do Fokina i Tani.

Mboga odprowadził go oczyma i skierował wzrok na południe, za rzekę.

Słychać było, jak Popow na sąsiednim dachu powiedział:

— Co właściwie zginęło?

— „WCG” — odpowiedziała Tania.

— No to cożeście się tak rozgdakali? Złożycie nowy.

— Łatwo powiedzieć. To nam zajmie dwa dni — rzuciła gniewnie Tania.

— A więc co proponujesz?

— Trzeba będzie ciąć ścianę — rzekł Fokin. Na dachu zapanowało milczenie.

— Spójrzcie, fizyku Lu — powiedział nagle Mboga, który patrzył za rzekę, zasłaniając oczy przed słońcem.

Lu odwrócił się. Zielona równina za rzeką cała była usiana czarnymi punktami. Te ciemne plamy — to grzbiety „hipopotamów”, a było ich zatrzęsienie. Lu nigdy by nie przyszło do głowy, że za rzeką może być tak dużo tych zwierząt. Czarne punkciki powoli przesuwały się na południe.

— Ewakuacja — uśmiechnął się smutno Mboga. — Uciekają jak najdalej od miasta, za wzgórza.

IV

Popow postanowił nocować pod gołym niebem. Wyniósł z namiotu swą pościel i wyciągnął się na dachu, splótłszy ręce na karku. Niebo było ciemnoniebieskie, zza horyzontu na wschodzie wypełzał z wolna wielki zielono-pomarańczowy dysk z niewyraźnymi konturami; był to księżyc Leonidy — Palmira. Od strony ciemnej równiny za rzeką niosły się stłumione, przeciągłe okrzyki. To chyba tak dziwnie zawodziły ptaki. Nad bazą co chwila ukazywały się krótkie błyski i coś niezbyt głośno zgrzytało i trzeszczało. „Trzeba wznieść ogrodzenie — myślał Popow. — Otoczyć miasto drutem i puścić przezeń prąd, oczywiście — nie za silny. Zresztą, jeśli to są ptaki, to parkan nic nie pomoże. A to najprawdopodobniej ptaki. Cóż to dla takiego olbrzyma ściągnąć tobołek? Z pewnością i z człowiekiem z łatwością by sobie poradził. Przecież był już wypadek, kiedy na Pandorze skrzydlaty smok porwał człowieka w skafandrze najwyższej mocy; a taki skafander — nie piórko: półtora cetnara jak obszył. U nas też może dojść do tego… Z początku trzewiki, potem węzełek, a na czym się skończy?…

I na cały oddział, dzięki Gorbowskiemu, przypada jeden jedyny karabin.

Oczywiście, trzeba było strzelać już wtedy — przynajmniej by się ich trochę od nas odstraszyło… Dlaczego właściwie doktor nie strzelał? Bo mu się coś «wydało». Ale ja sam bym też nie wystrzelił, gdyż mnie się także coś «zdawało»… Lecz co ja w nich właściwie takiego widziałem?

— Popow mocno potarł dłonią pofałdowane od napięcia czoło. — Olbrzymie ptaki, przepiękne ptaki, a jak leciały!.. Jak cichy, lekki i pewny był ich lot… No cóż, nawet myśliwym czasem szkoda zabijać, a ja nie jestem myśliwym”.

Wśród mrugających gwiazd przesunął się z wolna przez zenit jaskrawy biały punkcik. Popow uniósł się na łokciach, ścigając go wzrokiem. Był to „Słonecznik” — półtorakilometrowy desantowy gwiazdolot superdalekiego zasięgu. Krążył teraz dookoła Leonidy w odległości dwóch megametrów od jej powierzchni. Wystarczy wysłać sygnał alarmowy i stamtąd od razu przyjdą z pomocą. Ale czy warto wysyłać taki sygnał?

Przepadła raptem para trzewików, dwa tobołki i coś się tam „majaczyło” dowódcy. Nie ma co mówić, doskonale urządzona planeta!