Выбрать главу

Zasuwają się ciężkie drzwi i znów czerń nieba, i gwiazdy. Zaczynają się ruszać, szybciej, coraz szybciej, zmieniają się w migotliwe promienie niebieskiego ognia: oczy bolą od ich strasznego blasku, a one płoną i płoną. Wśród tego morza światła pojawia się czyjaś twarz. Zbliża się.

Poznaję ją… To ona…

I nagle wszystko od razu znika. Otwieram oczy. Nad wąskim brzegiem morza piętrzą się skały. Leniwie pluskają zielonkawe fale. Nieznajomy jakby spał. Ostrożnie opuszczam jego rękę na piasek. Zimna jak marmur.

To ręka trupa.

Patrzę na Jacques’a. Siedzi nieruchomo. Oczy ma szeroko otwarte.

Ostrożnie ujmuję go za ramię. Odwraca się.

— Widziałeś? — pytam.

W milczeniu potakuje.

— A zrozumiałeś?

— Oczywiście. To było jego życie.

* * *

Na tym urywa się rękopis don Antonia Salvatora di Riveiry, któremu przypadło w udziale spotkać i odprowadzić w ostatnią podróż ostatniego człowieka Atlantydy.

W kilka dni później szedłem z kierownikiem ekspedycji wzdłuż cienistego bulwaru Porto Alte. Nasz szkuner stał już gotowy do odpłynięcia.

Ciężkie drzwi muzeum okazały się zamknięte. Zastukałem — nie odezwał się nikt. Zaczęliśmy łomotać ile sił. Na łomot ten wylazł gdzieś z głębi parku zgarbiony siwy starowinka w czepku, w starej welwetowej kurtce i wytartych skórzanych spodniach. Jego żółta twarz, cała poorana gęstą siatką zmarszczek, przypominała pieczone jabłko.

— Zamknięte — wymamrotał bezzębnymi usty.

— Musimy się koniecznie widzieć z don Antoniem. Gdzie on jest?

— Nie ma go. Umarł. Wczoraj był pogrzeb.

Łzy pociekły po jego pomarszczonych policzkach, zaczął je ocierać rękawami welwetowej kurtki.

— Jak to? — spytałem zmieszany.

— Był na kolacji z jakimś turystą. Wrócił późno. W nocy zrobiło mu się źle, a pod wieczór umarł. Stary był. Stary. Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie. Wymieniliśmy spojrzenia z kierownikiem.

— A pan jest tutejszym dozorcą? — spytałem staruszka.

— Tak, senhor.

— Nie pozwoliłby nam pan zajrzeć do muzeum?

Starzec pokręcił głową.

— Don Ricardo, sędzia, nie kazał nikogo wpuszczać. Muzeum zamknięte od ubiegłego roku. Don Antonio otwierał je sam, bez zezwolenia. Ja się boję…

— Chcielibyśmy tylko obejrzeć podziemną salę.

Starzec zamachał ręką.

— Niestety, senhor, to zupełnie niemożliwe. To podziemia klasztoru, który leży za obrębem muzeum. Przeor, jak się tylko dowiedział o śmierci don Antonia, od razu kazał mi oddać klucze od podziemi i biblioteki.

Księża już nawet drzwi zamurowali. Mówiłem don Ricardowi, sędziemu.

Tylko machnął ręką. Przeora wszyscy się tu boją. Paskudny człowiek, chociaż i ksiądz.

— No, a co ze zbiorami w podziemnej sali, z biblioteką?

— Teraz nie oddadzą. Przeor mówił, że to zbiory heretyckie. Don Antonio, mówi, przez wiele lat nie płacił czynszu za podziemia. Bibliotekę i zbiory, mówi, zabiera zamiast czynszu.

— Ależ to skandal! — oburzyłem się. — Zbiory mają bezcenną wartość.

Jak śmiał ten ciemny mnich…

— Poczekaj, aż będziemy w domu — przerwał mi kierownik. — Chcesz, żeby nas oskarżono o mieszanie się w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa?

— Ależ to zbiory unikalne. Jeśli zostaną zniszczone…

— Możesz być spokojny, że nie zostaną. Oni świetnie wiedzą, ile są warte. Schowają je gdzieś jak najgłębiej, tak jak schowali wiele dokumentów świadczących przeciw nim.

— Ależ do tego nie wolno dopuścić. Można się zwrócić do Organizacji Narodów Zjednoczonych.

— A do papieża do Rzymu nie chcesz? — spytał drwiąco kierownik. — Komu będą w głowie zbiory prowincjonalnego muzeum? Gdzie masz dowody ich unikalności? Opowiadanie starego? Jego rękopis? Mało. Nie zapominaj, że jeszcze za życia zrobiono z niego wariata. Atlantyda, jeśli rzeczywiście istniała, wcześniej czy później się znajdzie…

Przed wyjściem wetknąłem staruszkowi kilka monet. Nie chciał ich wziąć.

— Niech pan weźmie — poprosiłem. — Jeśli panu niepotrzebne, niech pan kupi kwiatów na grób don Antonia.

— Dziękuję — rzekł starzec, a jego oczy znów napełniły się łzami — dziękuję, senhor.

— No i co teraz z sondowaniem? — zapytałem, kiedy podjeżdżaliśmy do Funchal.

— Było nie było, spróbujemy — odburknął kierownik bez szczególnego entuzjazmu.

Pobraliśmy z dziesięć próbek dna, w głębokich miejscach nie objętych programem naszych badań. Na powierzchnię wyciągnęliśmy tylko kawałki porowatej lawy bazaltowej.

W Moskwie okazało się, że wiek lawy wynosi rzeczywiście kilkanaście tysięcy lat.

* * *

Do referatu chciałem włączyć opis spotkań na Maderze, historię dziwnego Muzeum w Porto Alte i treść rękopisu don Antonia di Riveiry.

Jednakże kierownika aż zatrzęsło i nagadał mi kupę nieprzyjemnych słów.

— Trzeba mieć dobrze w głowie — rzekł na koniec. — Referat będzie zamieszczony w biuletynie Instytutu…

Ale na widok mej zawiedzionej miny trochę zmiękł.

— Jeśli już nie możesz wytrzymać, napisz o tym opowiadanie — doradził klepiąc mnie po ramieniu. — Tym bardziej że śmierć don Antonia zwolniła cię od złożonego mu przyrzeczenia.

Tak właśnie zrobiłem.

Przełożył Z. Burakowski

A. Dnieprow

RÓWNANIA MAXWELLA

Owa koszmarna przygoda zaczęła się pewnego sobotniego wieczoru.

Przeglądałem miejscową gazetę popołudniową i na ostatniej stronie natrafiłem na ogłoszenie: „Towarzystwo Kraftstudta przyjmuje od instytucji oraz osób prywatnych zlecenia na wykonanie wszelkiego rodzaju prac z zakresu obliczeń oraz analiz matematycznych. Gwarancja wysokiej jakości wykonania. Zlecenia kierować pod adresem: Weltstrasse 12”.

Było to akurat to, o czym nie śmiałem nawet marzyć. Przez wiele tygodni trudziłem się nad rozwiązaniem równań Maxwella, które opisywały zachowanie się fal elektromagnetycznych w ośrodkach niejednorodnych o osobliwej budowie. W końcu udało mi się dokonać szeregu przybliżeń i uproszczeń i nadać równaniom taką postać, że mogła je rozwiązać matematyczna elektronowa maszyna cyfrowa. Sądziłem już, że wypadnie mi przedsięwziąć podróż do stolicy, gdzie miałem zamiar prosić administrację ośrodka obliczeniowego, aby dokonano tam wszystkich potrzebnych mi obliczeń. Obecnie jednak ośrodek obliczeniowy zawalony jest zamówieniami wojskowymi. Nic tam nikogo nie obchodzą próby teoretyczne prowincjonalnego fizyka, interesującego się prawami rozchodzenia się fal radiowych.

A oto proszę, w naszym małym miasteczku znalazł się ośrodek obliczeniowy, który poprzez ogłoszenia prasowe poszukuje zleceniodawców.

Wstałem zza biurka i podszedłem do telefonu, chcąc natychmiast połączyć się z Towarzystwem Kraftstudta. W tym momencie zorientowałem się, że prócz adresu ośrodka obliczeniowego nie podano w gazecie nic więcej. „Solidny ośrodek matematyczny bez telefonu? To niemożliwe!” Wobec tego zadzwoniłem do redakcji gazety. — Niestety, to jest wszystko, cośmy otrzymali od Kraftstudta — powiedział sekretarz redakcji. — W ogłoszeniu nie podano żadnego telefonu.

W książce telefonicznej Towarzystwo Kraftstudta także nie figurowało.

Płonąc z niecierpliwości, by jak najszybciej otrzymać rozwiązania równań, wyczekiwałem poniedziałku. Parokrotnie odrywałem się od starannie wypisanych na papierze równań, za którymi kryły się skomplikowane procesy fizyczne, i myśli moje zwracały się ku Towarzystwu Kraftstudta. „Wychodzą ze słusznego założenia — rozważałem. — W naszych czasach, gdy każdej myśli człowieka próbuje się nadać postać wzoru matematycznego, trudno wykoncypować bardziej intratne zajęcie”. Ale, ale, kim właściwie jest ten Kraftstudt? Od dawna mieszkam w tym mieście, ale żadnego Kraftstudta chyba nie znam. Mówię „chyba”, bo jakoś bardzo niejasno przypominam sobie, że kiedyś, zdaje się, spotkałem się już z tym nazwiskiem. Ale gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach, tego nie pamiętam.