Выбрать главу

— Miałem więc rację. Coś się kończy. Czy ci się to podoba, czy nie, coś się kończy.

— Nie podoba mi się to, że prawisz banalne komunały. Nie podoba mi się mina, z jaką to czynisz. Co się z tobą dzieje? Nie poznaję cię, Geralt. Ech, zaraza, jedźmy co rychlej na to południe, do tych dzikich krajów. Gdy zarąbiesz parę potworów, to zaraz ci minie chandra. A potworów tam podobno niemało. Powiadają, że jeśli starą babkę zmęczy tam życie, to idzie sama-samiuteńka po chrust do lasu, nie biorąc ze sobą rohatyny. Skutek gwarantowany. Powinieneś osiąść tam na stałe.

— Może powinienem. Ale nie osiądę.

— Dlaczego? Tam wiedźminowi łatwiej zarobić.

— Zarobić łatwiej — Geralt łyknął z gąsiorka. - Ale wydać trudniej. Do tego jada się tam pęczak i proso, piwo ma smak szczyn, dziewczyny się nie myją, a komary gryzą.

Jaskier zarechotał donośnie, opierając potylicę o regał, o oprawne w skórę grzbiety ksiąg.

— Proso i komary! To mi przypomina naszą pierwszą wspólną wyprawę na kraniec świata — powiedział. - Pamiętasz? Poznaliśmy się na festynie w Gulecie i namówiłeś mnie…

— To ty mnie namówiłeś. Musiałeś przecież wiać z Gulety co koń wyskoczy, bo dziewczę, które wychędożyłeś pod podium dla muzykantów, miało czterech rosłych braci. Szukali cię po całym mieście, grożąc, że cię wywałaszą i wytarzają w smole i trocinach. Dlatego się do mnie wtedy przyczepiłeś.

— A ty o mało z portek nie wyskoczyłeś z radości, żeś znalazł kompana. Do tamtych pór mogłeś w drodze pogadać wyłącznie z koniem. Ale niech ci będzie, masz rację, było jak mówisz. Musiałem wtedy faktycznie zniknąć na jakiś czas, a Dolina Kwiatów wydawała mi się w sam raz do tego celu. Miał to być przecież kraniec zamieszkanego świata, forpoczta cywilizacji i Nowego, najdalej wysunięty punkt na granicy dwóch światów… Pamiętasz?

— Pamiętam, Jaskier.

KRANIEC ŚWIATA

I

Jaskier zszedł ostrożnie ze schodków karczmy, niosąc dwie ociekające pianą stągwie. Klnąc pod nosem, przecisnął się przez grupkę tłoczących się wokół ciekawskich dzieciaków. Przeszedł skosem przez podwórze, omijając krowie placki.

Dookoła wystawionego na majdan stołu, przy którym wiedźmin rozmawiał ze starostą, zebrało się już kilkunastu osadników. Poeta postawił kufle, usiadł. Z miejsca zorientował się, że w czasie jego krótkiej nieobecności rozmowa nie posunęła się do przodu nawet o piędź.

— Jestem wiedźminem, panie starosto — powtórzył po raz nie wiadomo który Geralt, ocierając usta z piwnej piany. - Niczym nie handluję. Nie zajmuję się zaciągiem do wojska i nie umiem leczyć nosacizny. Jestem wiedźminem.

— Taka profesja — wyjaśnił po raz nie wiadomo który Jaskier. - Wiedźmin, rozumiecie? Strzygi zabija i upiory. Wszelkie plugastwo tępi. Zawodowo, za pieniądze. Pojmujecie, starosto?

— Aha! — czoło starosty zorane głębokimi bruzdami ciężkiego myślenia wygładziło się. - Wiedźmin! Trzeba było tak od razu!

— No właśnie — potwierdził Geralt. - Od razu zatem zapytam: znajdzie się tu w okolicy jakaś robota dla mnie?

— Aaaa — starosta znowu zaczął myśleć, w sposób zauważalny. - Robota? Niby te… No… Żywiołaki? Pytacie, są li tu Żywiołaki?

Wiedźmin uśmiechnął się i kiwnął głową, trąc knykciem swędzącą od kurzu powiekę.

— Są — doszedł do wniosku starosta po dłuższej chwili. - Spójrzcie tylko tam, widzicie te góry? Tam elfy mieszkają, tam jest ichnie królestwo. Pałace ichnie, powiadam wam, całe są ze szczerego złota. Oho, panie! Elfy, powiadam wam. Zgroza. Kto tam pójdzie, ten już nie wraca.

— Tak sądziłem — rzekł Geralt chłodno. - Właśnie dlatego wcale się tam nie wybieram.

Jaskier zarechotał bezczelnie. Starosta, zgodnie z oczekiwaniami Geralta, myślał długo.

— Aha — rzekł wreszcie. - Ano, tak. Ale są tu i inne żywiołaki. Z elfiej krainy widać lezą do nas. O, panie, jest ich a jest. Zliczyć trudno. A najgorsza to Mora będzie, dobrze mówię, ludkowie?

"Ludkowie" ożywili się, obiegli stół ze wszystkich stron.

— Mora! — rzekł jeden. - Tak, tak, prawie starosta gada. Blada dziewica, onaż po chałupach chodzi o brzasku, a dzieciaki od tego mrą!

— I chochliki — dodał drugi, żołdak z miejscowej strażnicy. - Koniom grzywy plączą po stajniach!

— I nietopyrze! Nietopyrze tu są!

— I wiły! Przez nie człeka krosta obsypuje! Następne kilka minut upłynęło na intensywnym wyliczaniu potworów naprzykrzających się okolicznym włościanom swymi niecnymi uczynkami lub samą tylko egzystencją. Geralt i Jaskier dowiedzieli się o biedakach i mamunach, przez które uczciwy chłop nie może trafić do dom w pijanym widzie, o latawicy, co lata i krowom mleko spija, o biegającej po lesie głowie na pajęczych nogach, o chobołdach noszących kraśne czapeczki i o groźnym szczupaku, który wyrywa bieliznę z rąk piorących bab, a tylko patrzeć, jak weźmie się za same baby. Nie obyło się jak zwykle bez tego, by nie poinformowano ich, że stara Naradkowa lata nocą na ożogu, a w dzień płody spędza, że młynarz fałszuje mąkę prochem z żołędzi, a niejaki Duda, mówiąc o królewskim włodarzu, nazwał tegoż złodziejem i swołoczą.

Geralt wysłuchał spokojnie, kiwając głową w udanym skupieniu, zadał kilka pytań dotyczących głównie dróg i topografii terenu, po czym wstał i skinął na Jaskra.

— No, to bywajcie, dobrzy ludzie — powiedział. - Rychło wrócę, wtedy zobaczymy, co da się zrobić.

Odjechali w milczeniu wzdłuż chałup i płotów, odprowadzani przez jazgoczące psy i wrzeszczące dzieci.

— Geralt — odezwał się Jaskier, stając w strzemionach i zrywając dorodne jabłko z gałęzi wystającej poza ogrodzenie sadu. - Całą drogę narzekałeś, ze coraz to trudniej przychodzi ci znaleźć zajęcie. A z tego, co przed chwilą słyszałem, wynika, że będziesz tu pracował do zimy, i to bez wytchnienia. Ty zarobiłbyś trochę grosza, ja miałbym piękne tematy do ballad. Dlaczego więc, wytłumacz mi, jedziemy dalej?

— Nie zarobiłbym tu ani szeląga, Jaskier.

— Dlaczego?

— Dlatego, że w tym, co oni mówili, nie było słowa prawdy.

— Co proszę?

- Żaden ze stworów, o których mówili, nie istnieje.

- Żartujesz chyba! — Jaskier wypluł pestkę i rzucił ogryzkiem w łaciatego kundla, szczególnie zawziętego na pęciny koni. - Nie, to niemożliwe. Przyglądałem się tym ludziom, a ja się na ludziach znam. Oni nie kłamali.

— Nie — zgodził się wiedźmin. - Nie kłamali. Głęboko wierzyli we wszystko. Co nie zmienia faktu. Poeta milczał czas jakiś.

- Żaden z tych potworów… Żaden? To być nie może. Coś z tego, co wymienili, musi tu być. Chociaż jedno! Przyznaj.

— Przyznaję. Jedno tu jest z pewnością.

— Ha! Co?

— Nietopyrze.

Wyjechali za ostatnie płoty, na gościniec wśród zagonów żółtych od rzepaku i falujących na wietrze łanów zboża. Drogą, w przeciwnym kierunku, ciągnęły wyładowane wozy. Bard przełożył nogę przez łęk siodła, oparł lutnię o kolano i wybrzdękiwał na strunach tęskne melodie, od czasu do czasu machając ręką ku chichoczącym, podkasanym dziewojom, wędrującym poboczami z grabiami na krzepkich ramionach.

— Geralt — powiedział nagle. - Przecież potwory są. Może nie jest ich tyle co niegdyś, może nie czają się za każdym drzewem w lesie, ale przecież są. Istnieją. Czemu więc przypisać, że ludzie dodatkowo wymyślają takie, które nie istnieją? Mało tego, wierzą w to, co wymyślają? Hę? Geralcie z Rivii, słynny wiedźminie? Nie zastanawiałeś się nad przyczyną?

— Zastanawiałem, słynny poeto. I znam tę przyczynę.

— Ciekawym.

— Ludzie — Geralt odwrócił głowę — lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w paści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chat o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.

— Zapamiętałem — powiedział Jaskier po chwili milczenia. - Dobiorę rymy i ułożę o tym balladę.

— Ułóż. Ale nie licz na wielki poklask. Jechali wolno, ale wkrótce stracili z oczu ostatnie chałupy osady. Niebawem pokonali linię zalesionych wzgórz.

— Ha — Jaskier wstrzymał konia, rozejrzał się. - Spójrz, Geralt. Czyż tu nie pięknie? Idylla, niech mnie diabli. Oko się raduje!

Teren za wzgórzami opadał łagodnie w kierunku równych, płaskich pól pociętych mozaiką różnokolorowych upraw. Pośrodku, okrągłe i regularne jak listek koniczyny, szkliły się plosa trzech jezior okolonych ciemnymi pasami olchowych zarośli. Horyzont wytyczała zamglona, sina linia gór wznoszących się nad czarną, bezkształtną połacią boru.