Выбрать главу

Ujął miecz w dłoń, przesunął ręką po pokrywie sarkofagu mrucząc formułę, po czym lekko, na kilka cali, odsunął płytę.

Cisza.

Odsunął wieko bardziej, usiadł, trzymając broń w pogotowiu wystawił głowę ponad grobowiec. W krypcie było ciemno, ale wiedźmin wiedział, że na zewnątrz świta Skrzesał ognia, zapalił miniaturowy kaganek, uniósł go śląc na ściany krypty dziwaczne cienie.

Pusto.

Wygramolił się z sarkofagu, obolały, zdrętwiały, zziębnięty. I wtedy dostrzegł ją. Leżała na wznak przy grobowcu, naga, nieprzytomna.

Była raczej brzydka. Szczuplutka, z małymi szpiczastymi piersiami, brudna. Włosy — płoworude — sięgały jej prawie do pasa. Stawiając kaganek na płycie ukląkł przy niej, pochylił się. Usta miała blade, na kości policzkowej duży krwiak od jego uderzenia. Geralt zdjął rękawicę, odłożył miecz, bezceremonialnie zadarł jej palcem górną wargę. Zęby miała normalne. Sięgnął po jej rękę zagrzebaną w splątanych włosach. Zanim namacał dłoń, zobaczył otwarte oczy. Za późno.

Chlasnęła go szponami po szyi, tnąc głęboko, krew bryznęła jej na twarz. Zawyła, godząc w oczy drugą ręką. Zwalił się na nią, łapiąc za przeguby obu rąk, przygważdżając do posadzki. Kłapnęła zębami — już za krótkimi — przed jego twarzą. Uderzył ją czołem w twarz, mocniej przydusił. Nie miała już dawnej siły, wiła się tylko pod nim, wyła, wypluwając krew — jego krew — zalewającą jej usta. Krew uchodziła szybko. Nie było czasu. Wiedźmin zaklął i ugryzł ją mocno w szyję tuż pod uchem, wbił zęby i zaciskał je, dopóki nieludzkie wycie nie zmieniło się w cienki, rozpaczliwy krzyk, a potem dławiący się szloch — płacz krzywdzonej czternastoletniej dziewczynki.

Puścił ją, gdy przestała się poruszać, uniósł się na kolana, wyrwał z kieszeni na rękawie kawał płótna, przycisnął go do szyi. Namacał leżący obok miecz, przyłożył nieprzytomnej dziewczynie ostrze do gardła, pochylił się nad jej dłonią. Paznokcie były brudne, połamane, zakrwawione, ale… normalne. Najzupełniej normalne.

Wiedźmin wstał z trudem. Przez wejście do krypty wlewała się już lepko-mokra szarość poranka. Ruszył ku schodom, ale zachwiał się, usiadł ciężko na posadzce. Przez przesiąknięte płótno krew lała mu się po ręce, ściekała do rękawa. Rozpiął kaftan, rozdarł koszulę, pruł, darł szmaty, wiązał je wokół szyi wiedząc, że nie ma za dużo czasu, że zaraz zemdleje…

Zdążył. I zemdlał.

W Wyzimie, za jeziorem, kogut, strosząc pióra w chłodnej wilgoci, zapiał ochryple po raz trzeci.

VIII

Zobaczył bielone ściany i belkowany sufit komnatki nad kordegardą. Poruszył głową krzywiąc się z bólu, jęknął. Szyję miał obandażowaną, grubo, solidnie, fachowo.

— Leż czarowniku — powiedział Velerad. - Leż, nie ruszaj się.

— Mój… miecz…

— Tak, tak. Najważniejszy jest oczywiście twój srebrny, wiedźmiński miecz. Jest tu, nie obawiaj się. I miecz, i kuferek. I trzy tysiące orenów. Tak, tak, nic nie mów. To ja jestem stary dureń, a ty jesteś mądry wiedźmin. Foltest powtarza to od dwóch dni.

— Dwóch…

— Ano, dwóch. Nieźle rozpłatała ci szyję, widać było wszystko, co tam masz w środku. Straciłeś mnóstwo krwi. Szczęściem pognaliśmy do dworzyszcza zaraz po trzecich kurach. W Wyzimie nikt nie spał tamtej nocy. Nie dało się. Okropnieście tam hałasowali. Nie męczy cię moje gadanie?

— Kro… lewna?

— Królewna jak królewna. Chuda. I głupawa taka jakaś. Płacze bez ustanku. I sika w łóżko. Ale Foltest mówi, że to się jej odmieni. Myślę, że nie na gorsze, co, Geralt?

Wiedźmin zamknął oczy.

— Dobrze, idę już — Velerad wstał. - Odpoczywaj. Geralt? Zanim pójdę, powiedz, dlaczego chciałeś ją zagryźć? Hę? Geralt?

Wiedźmin spał.

GŁOS ROZSĄDKU 2

I

— Geralt.

Poderwał głowę wyrwany ze snu. Słońce było już wysoko przemocą przepychało przez listwy okiennic oślepiająco złote plamy, penetrowało izbę mackami światła. Wiedźmin przysłonił oczy dłonią, niepotrzebnym, odruchowym gestem, którego nigdy się nie wyzbył — bo przecież wystarczyło tylko zwęzić źrenice w pionowe szparki.

— Już późno — powiedziała Nenneke, otwierając okiennice. - Zaspaliście, Iola, zmykaj. Już cię tu nie ma.

Dziewczyna uniosła się gwałtownie, wychyliła z łoża, podnosząc opończę z podłogi. Na ramieniu, w miejscu, gdzie były przed chwilą jej usta, Geralt czuł strużkę stygnącej śliny.

— Zaczekaj- powiedział niepewnie. Spojrzała na mego, szybko odwróciła głowę.

Zmieniła się. Nie miała już w sobie nic z rusałki, nic ze świetlistej, rumiankowej zjawy, którą była o świcie. Jej oczy były modre, nie czarne. I była piegowata — na nosie, na dekolcie na ramionach. Piegi te były wcale wdzięczne, pasowały do jej karnacji i rudawych włosów. Ale nie widział ich wtedy, o świcie, gdy była jego snem. Ze wstydem i przykrością stwierdził, że to, co czuje, to żal do niej, żal o to, że nie pozostała marzeniem. I że nigdy sobie nie wybaczy tego żalu.-

— Zaczeka — powtórzył. - Iola… Chciałem…

— Nie mów nic do niej, Geralt — powiedziała Nenneke. - I tak ci nie odpowie. Zmykaj, Iola. Pospiesz się, dziecko.

Dziewczyna, owinięta opończą, podreptała w stronę drzwi, klaszcząc po posadzce bosymi stopami, zakłopotał na, zaróżowiona, niezręczna. W niczym nie przypominał już…

Yennefer.

— Nenneke — powiedział, sięgając po koszulę. -nadzieję, że nie masz pretensji… Chyba jej nie ukarzesz|

— Głupiś — parsknęła kapłanka, podchodząc do łoża.. Zapomniałeś gdzie jesteś. To nie pustelnia ani konwent To świątynia Melitele. Nasza bogini nie zabrania kapłan kom… niczego. Prawie.

— Zabroniłaś mi mówić do niej.

— Nie zabroniłam, zwróciłam uwagę na bezcelowość Iola milczy.

— Co?

— Milczy, bo uczyniła taki ślub. To rodzaj wyrzeczenia dzięki któremu… Ach, co ja będę ci tłumaczyć, i tak nie zrozumiesz, nawet nie będziesz próbował zrozumieć. Zna ne mi są twoje poglądy na religię. Nie, nie ubieraj się jeszcze. Chcę sprawdzić, jak goi się twoja szyja.

Usiadła na skraju łoża, wprawnie odwinęła lniane bań dążę, grubo omotujące szyję wiedźmina. Skrzywił wargi bólu.

Zaraz po przybyciu do Ellander Nenneke usunęła paskudne grube szwy z szewskiej dratwy, którą zszyto go w Wyzimie, otworzyła ranę i ponownie opatrzyła. Skutek był oczywisty — do świątyni przyjechał prawie zdrowy, no może trochę sztywny. Teraz zaś był znowu chory i obolała Ale nie protestował. Znał kapłankę od lat, wiedział, jak ogromna jest jej wiedza o leczeniu i jak bogatą i wszechstronną apteką dysponuje. Kuracja w świątyni Melitele mogła mu wyjść wyłącznie na dobre.

Nenneke obmacała ranę, przemyła ją i zaczęła kląć, Znał to już na pamięć, zaczęła zaraz pierwszego dnia i nie zapomniała psioczyć za każdym razem, ilekroć zobaczyła pamiątkę po szponach królewny z Wyzimy.

— Coś potwornego! Żeby się tak dać pochlastać zwykłej strzydze! Mięśnie, ścięgna, o mały włos poszłaby tętnica szyjna! Na Wielką Melitele, Geralt, co się z tobą dzieje? Jak to się stało, że dopuściłeś ją tak blisko? Coś ty chciał nią zrobić? Wychędożyć?

Nie odpowiedział, uśmiechnął się lekko.

— Nie uśmiechaj się głupkowato. - Kapłanka wstała, wzięła z komody torbę z opatrunkami. Pomimo tuszy i niskiego wzrostu poruszała się zwinnie i z wdziękiem. - W tym, co się stało, nie ma niczego zabawnego. Tracisz refleks, Geralt.

— Przesadzasz.

— Wcale nie przesadzam — Nenneke przykleiła do rany zieloną papkę wydzielającą ostry zapach eukaliptusa. -Nie powinieneś dać się zranić, a dałeś, i to bardzo poważnie. Wręcz fatalnie. Nawet przy twoich niebywałych zdolnościach regeneracyjnych minie kilka miesięcy, zanim odzyskasz pełną mobilność szyi. Ostrzegam cię, w tym czasie nie próbuj sił w walce z ruchliwym przeciwnikiem.

— Dziękuję za ostrzeżenie. Udziel mi może jeszcze rady: z czego mam w tym czasie żyć? Skrzyknąć kilka panienek, kupić wóz i zorganizować objazdowy dom rozpusty?

Nenneke wzruszyła ramionami, bandażując mu szyję

szybkimi, pewnymi ruchami pulchnych dłoni.

— Mam udzielać ci rad i życiowych nauk? Co to, jestem twoją matką, czy jak? No, gotowe. Możesz się ubrać. W refektarzu czeka na ciebie śniadanie. Pospiesz się, w przeciwnym razie będziesz sobie pitrasił sam. Nie mam zamiaru trzymać dziewcząt w kuchni do południa.

— Gdzie cię później znajdę? W sanktuarium?

— Nie. - Nenneke wstała. - Nie w sanktuarium. Jesteś tu mile widzianym gościem, wiedźminie, ale po sanktuarium mi się nie pętaj. Idź się przejść. A znaleźć to ja cię sama znajdę.

— Dobrze.

II

Geralt przeszedł się po raz czwarty topolową alejką prowadzącą od bramy ku budynkom mieszkalnym i w stronę wtopionego w urwistą skałę bloku sanktuarium i głównej świątyni. Po krótkim namyśle zrezygnował z powrotu pod dach, skręcił w kierunku ogrodów i zabudowań, gospodarskich. Kilkanaście kapłanek w szarych roboczych szatach pracowało tam pilnie przy pieleniu grządek i karmieniu ptactwa w kurnikach. Przeważały wśród nich młode i bardzo młode, nieledwie dzieci, Niektóre, przechodząc obok, pozdrawiały go skinieniem głowy lub uśmiechem. Odpowiadał na pozdrowienia, ale nie rozpoznawał żadnej. Choć bywał w świątyni często, raz, niekiedy nawet dwa razy do roku, nigdy nie natrafiał na więcej niż trzy, cztery znajome twarze. Dziewczęta przychodziły i odchodziły — jako wieszczki do innych świątyń, jako położne i wyspecjalizowane w chorobach kobiecych i dziecięcych uzdrowicielki, jako wędrowne druidki, nauczycielki lub guwernantki. Ale nigdy nie brakowało nowych, przybywających zewsząd, nawet z najdalszych okolic. Świątynia Melitele w Ellander była znana i cieszyła się zasłużoną sławą.