– Ale wywiązała się między wami jakaś walka, prawda? Wszyscy to widzieliśmy.
– Tak. Jej szata i woal były tak luźne, że trudno mi było ją dobrze uchwycić. Próbowałem jednak cały czas. Raz już mi się udało ją złapać za skraj sukni…
– Ale ci się wyśliznęła z dłoni.
– Niezupełnie. – Głos Zenona raptownie zmienił ton, stał się niższy i powolniejszy. Wyglądało to tak, jak gdyby jakaś trzecia osoba weszła do naszego pokoju i przemawiała jego ustami. – Cydimacha chciała umrzeć. Jestem tego pewien. Cóż innego mogła planować, wspinając się na tę przeklętą skałę? Ona chciała umrzeć, a ja ją uratować. Widzisz, ona była… były już pierwsze oznaki… nikt inny jeszcze o tym nie wiedział. Nie powiedzieliśmy nawet jej ojcu.
– O czym ty mówisz?
– Cydimacha nosiła w łonie moje dziecko.
Omal się nie zachłysnąłem, słysząc tę rewelację. Nic dziwnego, że starał się ją powstrzymać! Miała urodzić dziecko; jego przepustkę do szeregów najwyższych urzędników.
– Robiłem, co mogłem, żeby ją ratować, a ona walczyła ze mną, dopóki jej wreszcie porządnie nie przytrzymałem. Woal opadł i nagle zobaczyłem jej oczy. Zmieniła zdanie. Chciała umrzeć, a potem, w ostatniej chwili, zmieniła zdanie…
– Ale było za późno. Znalazła się za daleko za krawędzią.
– Nie! Nic nie rozumiesz. Jej woal opadł, ujrzałem jej oczy… i twarz. Tę wstrętną twarz! Ona zmieniła zdanie, ale ja też. Teraz chciała żyć, a ja w tym samym momencie…
– Zdecydowałeś się…
– Tak.
– Pchnąłeś ją.
Jego głos zdawał się dobiegać z głębokiej studni.
– Tak. Popchnąłem ją.
Westchnąłem. Hieronimus miał zatem rację… w pewnym stopniu. Dawus też. Odkryłem wszystko, czego chciał się dowiedzieć Apollonides. W nagrodę będę mógł się zobaczyć z Metonem.
Zeno milczał przez chwilę, a kiedy się odezwał, mówił już normalnym głosem. Zakończył naszą rozmowę tak samo, jak ją zaczął.
– Powinienem kazać cię zabić. Byłeś niebezpiecznym świadkiem. Meto jednak wcześniej wyjawił mi, kim jesteś: jego ojcem, który przybył do Massilii, aby go szukać. To komplikowało sprawy. Zawdzięczasz mu życie, Gordianusie. Pozdrów go ode mnie.
Obdarzył mnie ironicznym uśmiechem i odwrócił się znów do okna.
Rozdział XXIII
Okno pokoju Metona także wychodziło na uszkodzony mur obronny… i też miało kratę. Kim trzeba być, pomyślałem, żeby budować dom z celami więziennymi na piętrze? Chyba właśnie Apollonidesem. Człowiekiem, który dorobił się godności najważniejszego obywatela w niezależnym mieście. Za oknem łuna już przybladła, rozniecone przez Massylczyków pożary dogasały, ale widziana pod tym kątem wyrwa w murze była wciąż rozświetlona, a jej poszarpane brzegi wydawały się otoczone ognistym nimbem. Sam mur oraz sylwetki łuczników były na tym tle zupełnie czarne.
Kiedy w pokoju Cydimachy Meto zrzucił z siebie woal, nie zakrzyknąłem z radości, nie pochwyciłem go w objęcia. Dlaczego? Pewnie ta chwila była dla mnie zbyt wielkim wstrząsem, pomyślałem. Ale przecież rodzice Rindel, równie zaskoczeni i zaszokowani, natychmiast zaczęli tulić córkę i ronić łzy szczęścia. Mówiłem sobie, że powściągnąłem swoje uczucia, bo okoliczności były tak dziwaczne, a obecność innych wpłynęła na mnie paraliżująco. Teraz jednak byłem z Metonem sam na sam. Dlaczego więc nie rzucam mu się w objęcia?
Dlaczego zresztą to on nie chwyta mnie w ramiona i nie płacze z radości? Ach, w końcu nie bał się o mnie tak, jak ja o niego, rozumowałem. Wiedział, gdzie się obracam, od chwili kiedy przybyłem do świątyni Artemidy pod miastem. Nie myślał, że mnie stracił, nie musiał się obawiać, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo. Ale czy tak nie było? Śmierć krążyła blisko mnie i na zdrowy rozum powinienem już nie żyć. Mogłem utonąć w zalanym tunelu. Kapłani mogli mnie stracić za zbezczeszczenie Skały Ofiarnej. W każdej chwili Apollonides mógł kazać mnie zabić. Życie moje i Dawusa było w jakimś stopniu zagrożone od samego początku, od chwili kiedy wyruszyliśmy z Rzymu. Co Meto miał na ten temat do powiedzenia? Czy tak się uodpornił na niebezpieczeństwo, że nie obchodziło go, co przeżywał jego ojciec?
Na mój widok uśmiechnął się szeroko, podszedł do mnie i położył mi dłonie na ramionach; nie objął mnie jednak. Zamiast tego cofnął się i sięgnął po kłąb tkaniny leżący na podłodze. Podniósł go, szczerząc zęby w zawadiackim uśmiechu, jak robił to w dzieciństwie, kiedy miał się czym pochwalić. Zauważyłem, że ubrany jest tylko w lekką tunikę. To, co trzymał w ręku, było jego kostiumem, przebraniem, które zmieniało go w Cydimachę.
– Popatrz tylko, tato. Pomysłowe, co? Sam to uszyłem. Zadziwiające, co można zrobić, kiedy trzeba polegać tylko na własnej przemyślności. – Uniósł kostium w górę, pokazując, że wszystkie te zwoje materiału są zszyte w jedną całość. – Zakładam to przez głowę i w jednej chwili wszystko jest na swoim miejscu, nawet garb na plecach. Żadnego upinania, wiązania, bez obawy, że woal może się zsunąć. Raz jestem Cydimachą, a w następnej minucie… – Szybkim ruchem wywrócił strój na drugą stronę i strząsnął w powietrzu. – I oto masz Rabidusa, wróżbitę, który pojawia się i znika, kiedy chce.
– Rzeczywiście, pomysłowe – powiedziałem i zakaszlałem. W gardle miałem zupełnie sucho.
– Napij się wina, tato. Naleję ci, to dobry trunek. Falern, jak sądzę.
– Dziwię się, że Apollonides w ogóle dał ci coś do picia, a cóż dopiero dobre wino.
– Apollonides może jest głupcem, ale nawet on zaczął rozumieć, że zdobycie Massilii przez Cezara jest tylko kwestią czasu, może nawet godzin. Lepiej będzie dla niego, jeśli przekaże mu mnie całego i zdrowego.
– Polegasz zatem na jego zmyśle politycznym? Apollonides jest jednak także ojcem, który właśnie przeżył okropny szok
– Tak jak i ty, tato! Za Cezara!
Meto stuknął kubkiem w mój kubek i uśmiechnął się wesoło. Najwyraźniej nie docierała do niego okrutna różnica między uczuciami, jakie targały mną i pierwszym timouchosem. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim nastroju; był niezwykle podniecony i upojony. To dlatego, że nadchodzi Cezar, pomyślałem. Ukochany mentor mojego syna niedługo tu się zjawi i będzie wielce zadowolony z poczynań swego pupila.
Dopiłem wino, rad z ciepła, jakim mnie napełniło. Meto krążył po pokoju, nie mogąc wytrzymać na miejscu.
– Musisz mieć z tysiąc pytań, tato. Niech pomyślę… Od czego tu zacząć?
– Nie jestem Cezarem, Metonie. Nie musisz składać mi raportu.
Uśmiechnął się, jakbym powiedział lichy dowcip, po czym mówił dalej, nie zwracając uwagi na moje słowa.
– No, dobrze. Jak się dostałem do Massilii i jak się z niej wydostałem? Wpław, ma się rozumieć. Wyrosłem nad morzem. Zawsze byłem dobrym pływakiem. Przepłynąć przez tutejszy port, a nawet stąd do wysp to drobnostka.
– Ale prądy…
Skwitował to wzruszeniem ramion.
– Samotny człowiek, zwłaszcza w bezksiężycową noc, łatwo może się prześliznąć przez straże. Szybko się zorientowałem, które odcinki portu są najsłabiej strzeżone, Massylczycy zaś nie dbali o odpowiednie zabarykadowanie bram prowadzących na nabrzeża. Przenikanie do miasta i z powrotem nie było dla mnie żadnym wielkim wyzwaniem.
– Ale kiedy ludzie Domicjusza zapędzili cię na mur i zmusili, byś skoczył w morze… Domicjusz był przekonany, że zginąłeś.
– Tak, upadek mógł mnie zabić… gdybym nie wiedział, jak skakać, albo gdybym uderzył o skałę. Ale ja uciekałem w stronę tego akurat miejsca, zawczasu bowiem zrobiłem zwiad i wiedziałem, że tam jest najbezpieczniej. Było oczywiste, że któregoś dnia mogę być zmuszony do błyskawicznej ucieczki, zaplanowałem więc to z góry.