Darwin potrząsnął głową.
– Nie, byłem tylko zwyczajnym przedstawicielem NTSB w komisji dochodzeniowej.
– Zwyczajnym przedstawicielem, którego NASA wywaliła z hukiem – dodał Cameron, naciągając na głowę wojskowy kapelusz i zapinając pasek pod brodą.
Elroy wyglądał na zaintrygowanego.
– Za co pana wylali?
– Bo im powiedziałem coś, czego nie chcieli słyszeć – odparował Dar. Stojąc na skalnym występie, widział lej w całej okazałości. Otwór miał nieco ponad dziewięć metrów szerokości i mierzył może metr w najgłębszym punkcie. Cokolwiek tu spadło, wybuchło i spłonęło przy wewnętrznej ścianie skalnej, wzniecając przy okazji mały ogień w trawie i bylicy, które rosły wzdłuż występu. Mniej więcej tuzin osób z CHP i techników stało lub kucało w pobliżu krateru albo w nim.
– Czego nie chcieli usłyszeć? – spytał Elroy, spiesząc za Minorem.
Darwin stanął na krawędzi leju po wybuchu.
– Ze astronauci Challengera zginęli dopiero podczas eksplozji – odparł, nie skupiając się szczególnie na odpowiedzi. – Wyjaśniłem, że ludzkie ciało to zdumiewająco elastyczny organizm, toteż moim zdaniem siedmioro astronautów żyło aż do czasu, w której ich kabina uderzyła o powierzchnię oceanu. Spadali dwie minuty i czterdzieści pięć sekund. Chłopak zastygł.
– Jezu Chryste – bąknął w końcu. – To chyba nieprawda, co? Nigdy o tym nie słyszałem. Chciałem powiedzieć, że…
– O co chodzi, Paul? – przerwał Dar. – Wiesz, że już się nie zajmuję katastrofami lotniczymi.
– Wiem – przyznał Cameron, błyskając w uśmiechu mocnymi białymi zębami. Kucnął, zaczął grzebać w spalonej trawie i po chwili rzucił Darowi nadpalony kawałek metalu. – Potrafisz to zidentyfikować?
– Klamka – odrzekł Darwin – od chevroleta.
– Tamci faceci uważają, że to chevrolet el camino z 1982 roku – wyjaśnił sierżant, wskazując techników pracujących w tlącym się jeszcze dole.
Minor spojrzał na pionową ścianę skalną po prawej stronie i setki metrów autostrady pod nią.
– To miło – mruknął. – Nie przypuszczam, żeby mogli znaleźć ślady opon na szczycie urwiska.
– Na pewno nie, to lita skała – zgodził się Cameron. – Nie ma tam zresztą żadnej drogi.
– Kiedy doszło do wypadku?
– W nieokreślonym momencie minionej nocy. Około drugiej rano ktoś zgłosił nam ogień.
– A wy od razu przyjechaliście.
– Musieliśmy. Początkowo chłopcy z CHP myśleli, że chodzi o samolot wojskowy.
Dar kiwnął głową i podszedł do żółtej taśmy otaczającej dół w ziemi.
– Dużo skorup. Coś nie należącego do el camino?
– Szczątki ludzkie – odparł sierżant ze smutnym uśmiechem. – Jedna osoba, jesteśmy tego niemal pewni. Prawdopodobnie mężczyzna. Wiesz, ciało jest trochę porozrzucane po upadku i eksplozji. Hm… znaleźliśmy też fragmenty aluminium i innego stopu, które nie mają raczej nic wspólnego z chevroletem el camino.
– Drugi pojazd?
– Tak podejrzewają technicy. Albo może części czegoś, co znajdowało się w samochodzie.
– Ciekawe – zadumał się Minor.
Patrolowy Elroy nadal popatrywał podejrzliwie, jakby sierżant chciał sobie z niego zażartować, podsuwając mu Darwina.
– I naprawdę jest pan tym facetem, na cześć którego ustanowiono Nagrodę Darwina?
– Och nie – zaprzeczył Dar. Chodził wokół leja, starając się nie zbliżać do krawędzi urwiska. Nie lubił wysokości. Niektórzy ludzie z Wydziału Ruchu Drogowego kiwali mu głowami i witali się. Minor wyjął aparat z torby i zaczął patrzeć przez obiektyw pod różnymi kątami. Wschodzące słońce lśniło w wielu tysiącach kawałków rozrzuconego i osmalonego metalu.
– A co to takiego? – spytał Elroy – Nigdy wcześniej nie widziałem takiego aparatu.
– Cyfrowy – odburknął Dar, skończył robić zdjęcia i kręcić wideo, po czym ponownie spojrzał w dół autostrady. Widoczne z góry wejście do kanionu znajdowało się w jednej linii z jezdnią biegnącą na wschód do Borrego Springs. Minor spojrzał na mały ekran cyfrówki, pstryknął kilka fotek otoczenia, a następnie nakręcił kawałek autostrady, pustyni i krateru.
– No cóż, skoro Nagrody Darwina nie ustanowiono na pańską cześć – naciskał patrolowy – na czyją ją nazwano?
– Karola Darwina – odparł Minor. – Słyszałeś o teorii, według której przetrwają najlepiej przystosowani? – Młokos popatrzył tępo. Dar westchnął. – Społeczność śledczych oficerów ubezpieczeniowych przyznaje nagrodę osobie, która w danym roku odda rodzajowi ludzkiemu największą przysługę poprzez usunięcie swojego DNA z puli genowej – zażartował.
Policjant powoli pokiwał głową, ale oczywiście nic z tego nie zrozumiał. Cameron zachichotał.
– Czyli temu, kto w najgłupszy sposób zabije sam siebie – wytłumaczył Elroyowi i zerknął na Minora. – W ubiegłym roku dostał ją ten facet w Sacramento, który tak długo potrząsał maszyną do pepsi, aż na niego spadła i go przygniotła, nieprawdaż?
– Nie, to się zdarzyło dwa lata temu – odciął się Dar. – W ubiegłym roku najlepiej się popisał rolnik z Oregonu, który zniecierpliwił się nagle podczas pokrywania gontem dachu własnej stodoły, więc przerzucił linę przez szczyt dachu i kazał swemu dorosłemu synowi przywiązać ją do czegoś stałego. Okazało się, że młody człowiek wybrał tylny zderzak ich pikapa.
Cameron głośno się roześmiał.
– Właśnie, dokładnie tak. A potem jego żona wyszła z domu i pojechała do miasta. Czy faceci od ubezpieczeń samochodowych zapłacili w końcu wdowie?
– Musieli – odpowiedział Darwin. – Najwyraźniej stary miał ten punkt w polisie.
Patrolowy Elroy wykrzywił usta w typowym dla Elvisa uśmiechu, lecz naturalnie nie pojął puenty opowieści.
– Więc rozwiążesz dla nas tę zagadkę? – spytał sierżant.
Minor podrapał się w głowę.
– Macie jakieś teorie?
– Ludzie z Wydziału Ruchu Drogowego uważają że chodzi o nieudaną transakcję narkotykową – stwierdził Cameron.
– Tak – przyznał szybko patrolowy. – Wie pan, el camino znajdował się na tyłach tego dużego wojskowego samolotu transportowego…
– C-130? – wtrącił Dar.
– Tak. – Elroy uśmiechnął się. – Gnojki się poróżniły, wypchnęły chevroleta z transportowca i… bingo. – Wycelował w lej niczym maitre d’hótel wskazujący gościom stolik.
Darwin skinął głową.
– Dobra teoria. Tyle że… skąd handlarze narkotyków wzięliby C-130? I po co mieliby transportować nim el camino? Jaki sens go wypychać? No i dlaczego auto eksplodowało i spaliło się?
– Czyż samochody nie wybuchają zawsze, kiedy spadają z urwisk i klifów? – spytał Elroy z blednącym uśmiechem.
– Tylko w filmach, Mickey, mój chłopcze – rzucił sierżant, po czym odwrócił się do Dara i spytał: – A więc? Chcesz zacząć, zanim zrobi się tu gorąco?
Minor kiwnął głową.
– Dobrze, ale mam dwa warunki. – Cameron uniósł gęste brwi. – Zabierz mnie z powrotem do mojego samochodu i pożycz mi swoje radio.
Darwin wyjechał acurą z kanionu i skierował ją na pustynię. Tam przystanął, rozejrzał się przez moment, podjechał jeszcze kawałek, znów się zatrzymał, tym razem patrząc nieco dłużej, po czym zawrócił do pierwszego punktu postoju i ruszył pieszo na pustynię. Po drodze zbierał kamyki i inne leżące tam drobiazgi, wkładając je do kieszeni. Uwiecznił na zdjęciach kilka karłowatych, osobliwie poskręcanych juk oraz piasek, potem wrócił do acury i pstryknął parę ujęć asfaltowej drogi. Pora nadal była wczesna, a ruch nieznaczny – jedynie od czasu do czasu jednopasmową szosą kanionową jechała furgonetka lub pikap. Temperatura na pustyni przekroczyła już jednak dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, więc Minor, siedząc w czarnej acurze, pozostawionej na jałowym biegu na żwirowym zakręcie w odległości półtora kilometra od wejścia do kanionu, zdjął kurtkę i włączył klimatyzację. Włączył laptopa, ThinkPada firmy IBM, przegrał z karty pamięci cyfrowego aparatu Hitachi wykonane zdjęcia i przeglądał je przez kilka minut. Później obejrzał krótkie fragmenty wideo, które nakręcił. W końcu uruchomił klawiaturę numeryczną i jakiś czas wstukiwał równania, przerywając na moment, aby aktywować mapę elektroniczną i wyjąć ze skrytki na rękawiczki urządzenie GPS. Dwukrotnie sprawdził odległości, kąty i wysokości, później dokończył obliczenia, zamknął laptopa, odłożył go i połączył się z Cameronem przez pożyczone wcześniej radio. Odkąd opuścił skalny występ, minęło już trzydzieści pięć minut.