Выбрать главу

Na pewno wykorzysta swe zdolności!

Wszyscy w domu martwili się jej wyjazdem. Wiedzieli jednak, że Sol koniecznie musi złapać trochę wiatru w skrzydła, żeby się nie zadusić. Przez ostatnie pół roku była męcząca, niecierpliwa, łatwo wpadała w gniew. Na odjezdnym Silje i Tengel wyściskali ją mocno, a młodsza siostra, Liv, miała łzy w oczach. By się pożegnać i przekazać gorące pozdrowienia dla ukochanego syna, Daga, przyszła także Charlotta Meiden.

A potem Sol i Are odjechali aleją, lipową aleją Silje. Brakowało w niej jednego drzewa. Pożółkło i uschło, Tengel musiał je ściąć. Było to drzewo baronowej wdowy. Szlachetna dama odeszła, spoczywała teraz na cmentarzu Grastensholm.

Na starym miejscu Tengel zasadził nową, maleńką lipę. Sol dobrze pamiętała tę chwilę i długo nie zapomni nagłego wybuchu gniewu przybranej matki.

– Nie wolno ci więcej zaklinać drzew, Tengelu – mówiła Silje, drżąc na całym ciele. – Męczy mnie to ciągłe przyglądanie się im.

– Są dla mnie wielką pomocą – bronił się. – Wiesz przecież, że dzięki nim mogę odkrywać nie dające objawów choroby.

– Tak, wiem, ale te lipy doprowadzają mnie do rozpaczy i szaleństwa. Kiedy tylko zobaczę pożółkły liść albo leżącą na ziemi gałązkę, chwyta mnie paniczny lęk.

– Jak chcesz – odpowiedział Tengel. – Obiecuję, że nie będę już ich zaklinać. Nie mamy przecież nikogo nowego w rodzinie, komu moglibyśmy przypisać drzewo.

– Nie, ale wszystkie nasze dzieci, cała czwórka, są już dorosłe. Za parę lat możemy spodziewać się wnuków.

Tengel wielkodusznie zgodził się, by nowe sadzonki pozostały już tylko zwykłymi drzewami.

Skończył się las, pojawiła się wioska. Niesiony wiatrem zapach morza uświadomił Sol, że zbliża się do fiordu. W oddali majaczyły dymy z kominów wielu domów. To musiało być Oslo, okolice twierdzy Akershus.

Zaczynało świtać. Księżyc bladł stopniowo, a jasna wstęga nad horyzontem rozszerzała się i coraz intensywniej jaśniała. Po wyjściu z lasu Sol wydało się, że wieś leży pogrążona w szarym blasku, a gdy umilkł szum drzew, uderzyła ją w uszy cisza.

Lekkim, szybkim krokiem mijała niskie, jeszcze uśpione domy. Niezwykłą ciszę mącił jedynie szmer wiatru w trawie. Sol dotarła na wzgórze, na którym stał kościół, i zatrzymała się. Niecierpliwie odgarnęła długie, czarne loki, które wiatr nawiewał jej na twarz.

Przez chwilę stała spokojnie, badawczo rozglądając się dokoła. Ujrzała dyby, słup, przy którym obdzierano ze skóry, i miejsce, gdzie kamienowano ludzi. Trochę dalej stał pień, na którym przestępcy kładli głowy w oczekiwaniu na uderzenie topora. W oddali, choć zawsze dobrze widoczna dla ludzi wchodzących do kościoła, stała pusta szubienica.

Tyle zdołała zobaczyć. Ale Sol potrafiła wyczuć o wiele więcej. Stała nieruchomo, obróciwszy się twarzą do wiatru, tak by odgarniał jej włosy sprzed oczu. Z zadowoleniem odkrywała, że potrafi głęboko wniknąć w atmosferę tego miejsca. Czuła strach, śmiertelne przerażenie tych wszystkich, którzy tu zakończyli życie. Widziała mgłę wstydu snującą się wokół dybów, wyczuwała rozpacz rodzin, żądzę sensacji śliniących się z ciekawości widzów, ich radość z cudzego nieszczęścia.

Sol nie bała się zmarłych. Wiedziała, choć sama tego nie pamiętała, że kiedyś śmiała się głośno do wisielca dyndającego na stryczku. Silje potraktowała to wówczas jako dziecięcą niewiedzę, ale to nie była prawda. Świat Sol noc, ciemność i śmierć. Imię, jakie nadano jej ku ochronie, wcale nie pomogło. Jej znakiem był księżyc, nie słońce.

Sol bała się tylko jeden jedyny raz. Wtedy kiedy rozgniewał się na nią Tengel. Zabiła wówczas kościelnego, nędznika, który chciał skrzywdzić jej rodzinę. Respekt, jaki czuła przed Tengelem, miał swe źródło nie tylko w strachu. Brał się z głębokiego uczucia, jakim go darzyła. Sol kochała Tengela całym sercem.

To właśnie obawa przed jego gniewem sprawiła, że tak długo zachowywała się spokojnie.

Poza tym nie było nic, co mogłoby przestraszyć Sol.

Za plecami poczuła gwałtowny podmuch wiatru.

Miała dwadzieścia lat. Był rok 1599, mogła zacząć żyć naprawdę.

Tak jak było umówione, Are czekał na nią na skraju lasu. Był jedynym synem Tengela. Miał na wpół dorosłą twarz trzynastolatka, szerokie kości policzkowe i czarne jak węgiel włosy. O ile pozostałą trójkę rodzonych i przybranych dzieci Silje i Tengela można było uznać za doskonałe dzieła Stwórcy, o tyle o Arem nie dało się powiedzieć, że jest piękny jak z obrazka. W zamian promieniował od niego spokój i opanowanie. A to w sumie jest więcej warte, stwierdziła Sol.

Odprowadził ją do portu i dopilnował, by weszła na pokład wraz ze starą szlachcianką, przyjemnie zaskoczoną, że ma tak niezwykle piękną i dobrze wychowaną panienkę jako eskortę. Sol szybko przyjęła właściwy ton – życzliwy i przyjazny, a jednocześnie pełen admiracji wobec starszej damy. Jej głos przybrał miękką, wyrażającą szacunek barwę. Każde słowo Sol było wyrazem gotowości do niesienia wszelkiej pomocy.

Długo stała machając ręką do Arego, który odpowiadał jej z brzegu. Rozpoczęła się przygoda.

Podróż do Danii okazała się dość męcząca, silny wiatr rzucał statkiem na wszystkie strony. Sol jednak miała w swoim węzełku środek przeciwko chorobie morskiej, za co szczególnie wdzięczna była sędziwa dama. Podczas rejsu trzymała się bardzo dzielnie. Z dumą opowiadała, chwaląc się Sol, że były jedynym pasażerkami, którym udało się zwalczyć morską chorobę.

Ale jeżeli Sol miała nadzieję na jakiś niewielki romans już w trakcie podróży, to musiała czuć się mocno zawiedziona. Wszyscy pasażerowie mężczyźni albo wisieli na relingu, albo skręcali się gdzieś w kącie, zaś załoga składała się wyłącznie ze starych, niezgrabnych wilków morskich, niegodnych nawet jednego spojrzenia.

Mimo to dla spragnionej życia Sol sama podróż morzem była niezwykle emocjonująca. Wykorzystywała każdą okazję, by stać na pokładzie, a kiedy fale pryskały jej aż na twarz, głośno chichotała. Gdy statek nurkował między falami, jak gdyby chciał dotrzeć na samo dno morza, śmiała się zachwycona, a gdy ciężko znów się wynurzał, oblany słoną wodą, radość buchała jej z piersi. Teraz naprawdę zrozumiała, jak bardzo monotonne było życie w Lipowej Alei.

Kiedy przybili do portu w Kopenhadze, na szlachciankę czekał już powóz. Rola Sol była więc zakończona. Dama była tak zachwycona swą młodą opiekunką, że obdarowała ją niewielką sakiewką, pełną brzęczących monet. Sol musiała powstrzymać się ze wszystkich sił, by nie zajrzeć i sprawdzić od razu, ile w niej było. Ukłoniła się i machała za odjeżdżającym powozem.

Nie pozostawiono jej jednak swemu losowi. Na brzegu oczekiwał Dag. Rzuciła mu się w ramiona:

– Dagu, jak wspaniale wyglądasz! Dorosłeś, mały braciszku!

Odsunęła go od siebie i zmierzyła wzrokiem od stóp do głów. Nabrał męskości. Nadal miał wąską twarz i długi, prosty nos, ale rysy stały się bardziej regularne. Mocno zarysowane, jasnobrązowe brwi odcinały się od blond włosów, a oczy były stalowoszare. Ubrany modnie, nie nosił już zwykłej, watowanej kurtki wyciętej w szpic, z kryzą wokół szyi i falbanami przy rękawach, ani też krótkich, baloniastych spodni. Nie, Dag mieszkał teraz w Kopenhadze i nadążał za modą. Miał kapelusz z szerokim, po jednej stronie wygiętym do góry rondem i z przymocowanym piórem. Kołnierz opadał w dół, a kurtka i spodnie były bardziej obcisłe, uwydatniające kształty.

Nosił długie buty, które Sol niezwykle przypadły do gustu. Był taki przystojny!

Wkrótce zaczęła reagować jak prawdziwa kobieta. Jej wzrok zatrzymywał się na strojach przechodzących dam.

– A więc to tak należy teraz wyglądać? Jaka się muszę wydawać niemodna! Chyba się gdzieś ukryję, Dagu!