Tragiczna śmierć Jareda i Brendy Heyenerów trafiła na nagłówki gazet aż po Amarillo, gdzie Brenda urodziła się i wychowała. Zgodnie z doniesieniami, ich ciała znaleziono na pogorzelisku na drugi dzień po pożarze. Ogień natychmiast ogarnął cały dom, karmiony łatwopalnymi substancjami. Ochotniczą straż pożarną wezwano o class="underline" 06 nad ranem. Na miejscu zjawiła się po siedemnastu minutach. W tym czasie płomienie szalały już w całym domu, a strażacy skoncentrowali wysiłki na powstrzymaniu ognia, by nie rozprzestrzenił się na sąsiednie posiadłości. Szybko się zorientowano, że nieznany jest los rodziny Heyenerów. Początkowo obawiano się, że pożar zaskoczył we śnie całą czwórkę. Jednak później wyszło na jaw, że Tommy Hevener pojechał do San Antonio odwiedzić przyjaciół. Udało mu się dość szybko skontaktować z Richardem, który podróżował po południowej Francji.
Pierwsze doniesienia prasowe przepełniało przerażenie z powodu tak tragicznej śmierci szanowanych mieszkańców miasteczka i współczucie dla synów, którzy ponieśli tak straszną stratę. Zamieszczono też długie artykuły biograficzne o Brendzie i Jaredzie: opisywano jej pracę na rzecz społeczności i jego sukcesy w świecie interesów. Na pogrzebie zjawiły się tłumy ludzi; orszak ciągnął się przez parę przecznic. Zrobione na cmentarzu zdjęcia ukazywały dwie trumny tonące w powodzi kwiatów i Richarda ze schyloną głową. Tommy wpatrywał się w grób z wyrazem rozpaczy na twarzy. Zdolności aktorskie chłopców nie zrobiły na Mariah wrażenia, ale ich smutek można było uznać za płynący ze szczerego, udręczonego serca.
Po paru dniach zidentyfikowano zapalnik i substancje łatwopalne i powiązano je z Caseyem Stonehartem. Dwudziestotrzyletni przestępca nie okazał się zbyt bystry, gdyż potrzebne mu materiały nabył w miasteczku oddalonym o zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów. Kryminalna przeszłość i mocno wątpliwa inteligencja chłopaka szybko skłoniły policję do wysnucia wniosku, że nie mógł działać sam. Zdecydowanie nie był na tyle bystry, by samodzielnie opracować i wprowadzić w życie taki plan. W ciągu następnych sześciu miesięcy ton artykułów uległ zmianie. Do wyników śledztwa podchodzono coraz bardziej sceptycznie i zaczęto powoli rozważać możliwość ewentualnego udziału braci. Oni ze swej strony ostro protestowali i zaprzeczali, deklarując swoją niewinność. Stojące na straży prawa władze i szef straży pożarnej odpowiedzieli na to całą serią wyważonych oświadczeń. Przygotowali je bardzo starannie w nadziei, że gdyby ich podejrzenia okazały się fałszywe, unikną procesu o zniesławienie. Całe to zamieszanie trwało przez parę tygodni, po czym ucichło. Od czasu do czasu pojawiały się jakieś dodatkowe informacje, lecz większość późniejszych doniesień powtarzała jedynie to, co wszyscy już wiedzieli. Caseyowi Stonehartowi nie poświęcono zbyt wiele miejsca w gazetach. Od czasu do czasu zastawiano się jedynie, gdzie też może się podziewać.
Czytając między wierszami, można było wyraźnie wyczuć narastające wśród urzędników państwowych napięcie. Prokuratora okręgowego oskarżono o nieudolność. Pracował w coraz większym stresie i w końcu został zmuszony do rezygnacji ze stanowiska. Pomimo rozpoczęcia drugiego, jeszcze bardziej drobiazgowego śledztwa, nie znaleziono żadnych dowodów. W stan oskarżenia postawiono oficjalnie Caseya Stoneharta, in absentia, lecz Tommy i Richard Hevenerowie uniknęli publicznego upokorzenia. Jakiś rok później dwa krótkie artykuły doniosły o procesie, który wytoczyli firmie Guardian Casualty, próbując odebrać należne im odszkodowanie. Sześć miesięcy później wspomniano przelotnie o zakończeniu procesu i podziale majątku. Cóż za przygnębiający splot wydarzeń. Przerzuciłam artykuły jeszcze raz, by się upewnić, że niczego nie pominęłam.
Cała ta historia napełniła mnie niepokojem. Czułam, jak drzemiący we mnie Zamaskowany Mściciel szykuje się do walki, gotów wymierzyć sprawiedliwość i wyrównać rachunki. Jednocześnie nie mogłam zapomnieć o zarzutach Henry’ego. Przyznaję, że jestem (czasami) narwana i nie mogę znieść systemu, który nakazuje grać według ściśle określonych reguł. Nie oznacza to wcale, że nie darzę należnym szacunkiem prawa i porządku. Wręcz przeciwnie. Irytuje mnie tylko to, że przestępcy mają tyle praw, podczas gdy ich ofiary mogą liczyć na tak niewiele. Ściganie łajdaków w sądach nie tylko kosztuje fortunę; nie gwarantuje też, że sprawiedliwości stanie się zadość. Nawet jeśli walka zakończy się sukcesem, to ciężko wywalczony wyrok dla jakiegoś bandyty nie przywróci życia osobom przez niego zamordowanym. Choć nie znoszę podchodzić do życia w sposób praktyczny i uporządkowany, zaczęłam się skłaniać ku racjom Henry’ego. Postanowiłam, że tę sprawę pozostawię własnemu biegowi.
Wyszłam z biura tuż przed trzecią i piechotą udałam się do banku. Na szczęście czek, który wypisałam dla Hevener Properties, jeszcze nie został zrealizowany. Może Richard zbierał czeki od wszystkich swoich najemców i dopiero potem pobierał gotówkę. Zablokowałam wypłatę, wróciłam do biura i napisałam do Richarda krótki liścik z przeprosinami. Wyjaśniłam mu, że z przyczyn niezależnych ode mnie i ostatecznie zdecydowałam się nie wynajmować od niego biura. Mając mój podpis na umowie, mógł mnie równie dobrze podać do sądu. Nie sądziłam jednak, by to zrobił. W swojej sytuacji na pewno wolał unikać sporów prawnych. O wpół do szóstej skończyłam pracę. Po drodze do domu przejechałam koło poczty i wrzuciłam list do skrzynki. Do domu dotarłam jakieś dwanaście minut później. Nie muszę dodawać, że było mi o wiele lżej na duszy.
Zanim weszłam do siebie, przeszłam przez podwórko i zajrzałam do Henry’ego. Chciałam mu powiedzieć, że postanowiłam posłuchać jego rady. Rezygnując z podjęcia się tej sprawy, postanowiłam, że oddam mu sprawiedliwość i przyznam, że to on poruszył we mnie resztki zdrowego rozsądku. W kuchni paliło się światło. Zapukałam lekko w szybę. Henry się nie pojawił. Nie było słychać jego pianina, nikt się w środku nie ruszał. Wyczułam w powietrzu smakowity zapach gulaszu, więc doszłam do wniosku, że nie mógł wyjść na długo.
Wróciłam do siebie, zapaliłam lampkę na biurku i rzuciłam torbę na stołek w kuchni. Zebrałam rozsypaną na podłodze pocztę. Znalazłam tam wyłącznie reklamy, które szybko wrzuciłam do kosza. Światełko na automatycznej sekretarce migotało wesoło. Wcisnęłam guzik odtwarzania.
Tommy Hevener.
– Cześć, to ja. Myślałem o tobie. Może uda mi się złapać cię później. Zadzwoń, kiedy wrócisz.
Szybko wykasowałem wiadomość, żałując z całego serca, że nie mogę tego samego zrobić z Tommym.
Poszłam do kuchni. W sobotę otworzyłam ostatnią puszkę zupy pomidorowej, wiedziałam więc, że w domu nie ma już nic do jedzenia. Sprawdziłam jednak zawartość szafek i lodówki. Niestety, nie widziałam nigdy przepisu, który wymagałby użycia dwóch opakowań sosu sojowego, filiżanki oliwy z oliwek, chrupek, pasty z anchois, syropu klonowego i sześciu zwiędłych marchewek ze smutnymi resztkami natki, która wyglądała jak przerzedzone, zielone włosy. Zdolna pani domu na pewno przyrządziłaby z tych składników coś bardzo smakowitego, ale ja musiałam się poddać. Raz jeszcze zarzuciłam torbę na ramię i wyszłam z domu. Kolacja u Rosie – cóż za miła odmiana.
Wieczorne powietrze było wilgotne i pachniało piwnicą. Z małymi przerwami padało już od sześciu dni. Nawet ci, którzy początkowo cieszyli się ze zmiany pogody, przeklinali teraz pod nosem dokuczliwe krople. Ziemia przypominała gąbkę, a strumienie niebezpiecznie sięgały brzegów. Jeśli wkrótce nie przestanie padać, położone niżej tereny lada moment mogą zostać zalane. Część polnych dróg pokrywał już muł, a niewidoczne pod wodą kamienie stanowiły zagrożenie dla kierowców.
W spokojnej zazwyczaj restauracji przy barze kłębił się spory tłumek. Zwabieni przez happy hour klienci znikną jednak o siódmej, gdy ceny drinków znów pójdą w górę. Podniesione głosy współgrały znakomicie z panującą w mieście atmosferą. Ludzie mieli już dość parasoli, przemoczonych butów i zarodników grzybów, które wywoływały gwałtowne ataki alergii, blokowały nosy i zatoki.
Oparłam parasol w kącie przy drzwiach, zrzuciłam pelerynę i otrząsnęłam ją z wody. Zachowując pozory dobrego wychowania, zupełnie niepotrzebnie wytarłam buty o wycieraczkę. Przechodząc przez wewnętrzne drzwi, zauważyłam siedzącego samotnie przy stoliku Tommy’ego Hevenera. Poczułam się nagle osaczona. Jak mam się go pozbyć i na dobre wyrzucić z mojego życia? Popijał spokojnie martini i kiedy mnie dostrzegł, trzymał właśnie przy ustach brzeg szerokiego kieliszka. Stanęłam jak wryta, bo drugą osobą, którą zauważyłam, była siedząca w boksie w głębi Mariah Talbot. Adrenalina szalała w moich żyłach niczym speed. Swoje niezwykłe srebrne włosy Mariah schowała pod ciemną peruką, a niebieskie oczy zasłoniła okularami w dużych plastikowych oprawkach. W obszernym płaszczu przeciwdeszczowym wyglądała na kobietę o sporej tuszy. Jeśli ktoś nie zwrócił uwagi na szlachetne rysy jej twarzy, mógł dojść do wniosku, że ma do czynienia z zaniedbaną, przedwcześnie postarzałą kobietą. W takim tłumie na pewno nie rzucała się w oczy. Tommy nie mógł się jej tu spodziewać, ale gdyby spojrzał w jej kierunku, mógłby ją rozpoznać. Trudno przecież ukryć tak klasyczną urodę. Mariah na mój widok natychmiast wstała i zajęła miejsce po drugiej stronie stołu, odwracając się do nas tyłem. Miałam tylko nadzieję, że wyraz mojej twarzy nie zmienił się nagle, ale nie byłam pewna, czy udało mi się ukryć zdumienie. Spojrzałam znów na Tommy’ego. Patrzył na mnie trochę podejrzliwie, jakby wyczuwał moje zaskoczenie. Odwrócił się na krześle i rzucił uważne spojrzenie w głąb sali. Szybko podeszłam do jego stolika i usiadłam. Lekko dotknęłam jego dłoni.