Выбрать главу

Orson Scott Card

Płomień serca

PODZIĘKOWANIA

Przy opracowaniu historii o Alvinie, który wędruje przez Amerykę, szukając wzorów, jakie mógłby wykorzystać w budowie społeczeństwa jednocześnie silnego i wolnego, kilka książek okazało się bezcennych. Najważniejszą z nich było dzieło Davida Hacketta Fischera Albion's Seed: Four British Folkways in America (Oxford University Press 1989) — znakomita, wsparta solidną argumentacją prezentacja nieredukcjonistycznej teorii źródeł amerykańskiej kultury; na stronicach tej książki znalazłem zarówno obfitość szczegółów, jak i wspaniałe rozumowanie przyczynowoskutkowe, co bardzo mi pomogło w przeniesieniu niniejszej powieści z etapu planów do etapu gotowego tekstu. Road to Division: Secessionists at Boy, 17761854 (Oxford University Press 1990) Williama W. Frechlinga pozwoliła mi poznać życie codzienne, mało znane postacie historyczne, a także sytuację ekonomiczną i polityczną Charlestonu w latach dwudziestych XIX wieku; potem mogłem przekształcić to miasto w swój amerykański „Camelot”. Founders and the Classics: Greece, Rome and the American Enlightenment (Harvard University Press 1994) pozwoliła mi poznać stosunek wykształconych przywódców amerykańskich do klasycznych dzieł łaciny i greki, będącej w owym czasie elementem tradycyjnej edukacji.

Jak wiele razy wcześniej, dziękuję Clarkowi i Kathy Kiddom za udostępnienie mi schronienia, gdzie mogłem energicznie zabrać się do pisania tej książki.

Dziękuję także Kathleen Bellamy i Scottowi J. Allenowi za ich pomoc, znacznie przekraczającą wymagania i obowiązki; Jane Brady i Geoffreyowi Cardowi za zestawienie danych z poprzednich części cyklu.

GĘSI

Arthur Stuart stał przy oknie warsztatu wypychacza zwierząt i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w wystawę. Alvin Smith prawie już minął następną przecznicę, nim zdał sobie sprawę, że Arthur został z tyłu. Zanim wrócił, wysoki biały mężczyzna zaczął wypytywać chłopca.

— Gdzie jest twój pan?

Arthur nie spojrzał nawet na niego. Nie odrywał wzroku od wypchanego ptaka upozowanego, jakby właśnie miał wylądować na gałęzi.

— Odpowiedz mi, chłopcze, bo wezwę konstabla i…

— On jest ze mną — wtrącił się Alvin.

Mężczyzna natychmiast zaczął zachowywać się przyjaźnie.

— Miło to wiedzieć, przyjacielu. Chłopak w tym wieku… Można by sądzić, że jeśli jest wolny, rodzice nauczą go grzeczności, kiedy zwraca się do niego biały człowiek…

— Myślę, że widzi tylko tego ptaka na wystawie. — Alvin położył chłopcu dłoń na ramieniu. — O co chodzi, Arthurze Stuart?

Dopiero dźwięk głosu Alvina wyrwał Arthura z oszołomienia.

— Jak on to zobaczył?

— Co? — zdziwił się mężczyzna.

— Co zobaczył? — zapytał Alvin.

— Jak ptak odpycha się skrzydłami, zanim usiądzie, a potem nieruchomieje jak posąg. Nikt tego nie widzi.

— O czym ten chłopak opowiada? — nie zrozumiał mężczyzna.

— Świetnie zna się na ptakach — wyjaśnił Alvin. — Myślę, że podziwia te wypchane okazy na wystawie.

Mężczyzna rozpromienił się z dumy.

— Sam zajmuję się wypychaniem. Prawie wszystkie tutaj są moje. Wreszcie Arthur odpowiedział mu bezpośrednio.

— Większość to zwykłe martwe ptaki. Bardziej żywo wyglądały, kiedy leżały jeszcze na polu, zestrzelone śrutem. Ale ten… i tamten — wskazał pikującego jastrzębia — zrobił je ktoś, kto zna żywe ptaki.

Wypychacz przez chwilę spoglądał na niego niechętnie, jednak zaraz na jego twarz powrócił uśmiech handlarza.

— Podobają ci się? To prace takiego Francuza, przedstawia się John-James — wymówił podwójne imię, jakby to był żart. — Czeladnicza robota i tyle. Te delikatne pozy… Wątpię, czy druty długo wytrzymają.

Alvin uśmiechnął się lekko.

— Sam jestem czeladnikiem, ale moje dzieła przetrwają długo.

— Nie chciałem urazić — zapewnił szybko mężczyzna. Stracił jednak zainteresowanie. Jeśli Alvin był zaledwie czeladnikiem w swym fachu, na pewno nie miał dość pieniędzy, by cokolwiek kupić. Poza tym wędrownemu rzemieślnikowi na nic się nie przyda wypchany ptak.

— Czyli prace tego Francuza wycenia pan taniej? Wypychacz ptaków się zawahał.

— Drożej — przyznał.

— Cena spada, kiedy chodzi o dzieło mistrza? — zdziwił się Alvin z niewinną miną. Wypychacz zwierząt spojrzał gniewnie.

— Jego prace sprzedaję komisowe i to on ustala cenę. Wątpię, czy ktoś je kupi. Ale on uważa się za artystę. Wypycha i ustawia ptaki, żeby je malować. Kiedy już skończy, samego ptaka sprzedaje.

— Lepiej by porozmawiał z ptakami, zamiast zabijać — wtrącił Arthur Stuart. — Stałyby nieruchomo, żeby mógł je malować. Stałyby dla człowieka, co widzi ptaki tak wyraźnie.

Wypychacz przyjrzał się chłopcu z dziwną miną.

— Pozwalasz chłopakowi mówić nieco zuchwale — zauważył.

— W Filadelfii, jak sądziłem, ludzie mogą mówić wprost — odparł Alvin z uśmiechem.

Wypychacz zwierząt zrozumiał w końcu, jak bardzo Alvin z niego drwi.

— Nie jestem kwakrem, dobry człowieku, i ty też nie — rzekł.

Po czym wrócił do sklepu. Przez szybę Alvin widział, jak od czasu do czasu zerka na nich z ukosa.

— Chodźmy, Arthurze Stuart, mamy się spotkać z Verilym i Mikiem na obiedzie. Arthur zrobił jeden krok… ale wciąż nie mógł oderwać wzroku od ptaka na gałęzi.

— Chodźmy, Arthurze, zanim on wyjdzie i każe nam odejść sprzed sklepu. Nawet po tym ostrzeżeniu musiał w końcu chwycić chłopca za rękę i niemal siłą odciągnąć od wystawy. Kiedy szli, Arthur był wyraźnie zamyślony.

— Nad czym się tak zastanawiasz? — spytał Alvin.

— Chcę porozmawiać z tym Francuzem. Muszę mu zadać jedno pytanie.

Alvin wiedział, że nie warto dociekać, jakie to pytanie. Naraziłby się tylko na nieuniknioną odpowiedź: „A dlaczego mam je zadawać tobie? Ty nie wiesz”.

* * *

Verily Cooper i Mike Fink już jedli, kiedy Alvin i Arthur weszli do pensjonatu. Właścicielką była kwakierka, kobieta o zadziwiającej tuszy i bardzo ograniczonych talentach kucharskich — jednak niewielkie wyrafinowanie swych dań rekompensowała ich obfitością. Co więcej, jako kwakierka nie tylko z nazwy, pani Louder nie czyniła żadnej różnicy między półczarnym chłopcem i trzema białymi mężczyznami, z którymi podróżował. Arthur Stuart siedział przy wspólnym stole z innymi; wprawdzie jeden z gości wyprowadził się tego samego dnia, kiedy Arthur Stuart pierwszy raz siadł do posiłku, jednak zachowywała się tak, jakby nawet tego nie zauważyła. Alvin starał się jej to wynagrodzić, zabierając Arthura ze sobą na codzienne wyprawy do lasu i na łąki nad rzeką, gdzie zbierali dziki imbir, gruszyczkę, miętę i tymianek, by doprawić jej potrawy. Z humorem przyjmowała zioła sugerujące krytykę jej kuchni. Dzisiaj ziemniaki były ugotowane z gruszyczką, którą przynieśli wczoraj.

— Da się zjeść? — spytała, kiedy skosztowali pierwszy kęs. Odpowiedział jej Verily; Alvin z błogą miną przeżuwał jedzenie.

— Madame, pani szczodrość gwarantuje, że trafi pani do nieba, ale to smak dzisiejszych ziemniaków sprawi, że poproszą tam panią o gotowanie.

Zaśmiała się i zamachnęła na niego chochlą.

— Verily Cooper, gładkousty adwokacie, czyżbyś nie wiedział, że kwakrzy nie uznają pochlebstw?

Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że choć nie wierzy w pochlebstwa, wierzy w serdeczność, jaka się za nimi kryje.