Выбрать главу

Przed czym? Czego się boją?

Sprawiedliwości.

Po raz pierwszy uświadomiła sobie, czego nie dostrzegła w płomieniu serca Ryby: żądzy zemsty.

A to przecież niemożliwe. Jakaż ludzka istota potrafiłaby znieść wieczną niesprawiedliwość i ani razu nie krzyknąć, przynajmniej w zaciszu własnej duszy, o moc naprawienia świata? Czyżby Ryba była tak pokorna, że wybaczała wszystko? Nie, jej posępny opór nie miał w sobie nic z pobożności. Wypełniała ją nienawiść. A jednak Ryba nie miała ani jednej myśli, marzenia ani planu ukarania winnych, osobistego czy boskiego. Nawet nadziei na uwolnienie czy ucieczkę.

Peggy szła uliczkami pod gorącym słońcem i niemal kręciło się jej w głowie na myśl, co się dzieje. I to nie tylko z Rybą, ale z każdym niewolnikiem, którego spotkała w Camelocie. Nie umiała zobaczyć w płomieniach ich serc wszystkiego. Potrafili ukryć przed nią część swych uczuć. Niewyobrażalne, aby tych uczuć nie żywili — byli przecież ludźmi. Wszyscy Czarni, jakich spotkała w Appalachee, marzyli o zemście, uwolnieniu lub ucieczce. Nie; jeśli nie zauważyła takich pragnień wśród niewolników z Camelotu, to nie dlatego że ich nie znali. Nauczyli się jakoś je ukrywać pod kłamstwem tak głębokim, że istniało nawet w płomieniach ich serc.

A to rzucało cień na wszystko inne. Jeśli bowiem choć jednej rzeczy Peggy zawsze była pewna, to właśnie tej: nikt nie mógł jej okłamać tak, by o tym nie wiedziała. Tak było właściwie od dnia jej narodzin. To jeden z powodów, dla których ludzie zwykle nie lubią przebywać w towarzystwie żagwi — choć niewiele żagwi potrafiło zobaczyć choćby cząstkę tego co Peggy. Zawsze tlił się w ludziach lęk, że ich tajemne myśli zostaną poznane i ujawnione.

Peggy jeszcze w dzieciństwie nie rozumiała, dlaczego dorośli tak się denerwują, gdy odpowiada raczej na to, co widzi w płomieniu ich serca, niż na wypowiadane słowa. Ale co mogła na to poradzić? Kiedy wędrowny handlarz głaskał ją po głowie i mówił: „Na pewno znajdziemy tu coś dla tej małej dziewczynki”, niemal go nie słyszała, widząc, co zdradza płomień jego serca, nie wspominając nawet o płomieniu serca ojca i wszystkich w pobliżu. Naturalnie musiała więc odpowiedzieć: „Mój tatuś nie jest głupi! Wie, że go pan oszukuje!”.

Ale wszyscy tak się wtedy złościli, że nauczyła się milczeć o kłamstwach i sekretach. Po prostu zamykała usta, nie odpowiadała. Na szczęście nauczyła się milczenia, zanim urosła na tyle, by zrozumieć te naprawdę mroczne tajemnice, które zniszczyłyby jej rodzinę. I milczenie dobrze jej służyło — tak dobrze, że niektórzy z gości w zajeździe ojca brali ją za niemowę.

Musiała jednak rozmawiać jakoś z miejscowymi i z dziećmi w swoim wieku. Przez długi czas bardzo ją złościło, że słowa nigdy dokładnie nie odpowiadają ich pragnieniom czy wspomnieniom tego, który je wypowiada — a czasem są wręcz ich przeciwieństwem. Powoli i stopniowo pojmowała, że bardzo często wypowiadane kłamstwa mają być łagodne, litościwe, a co najmniej uprzejme. Jeśli matka uważa, że córka jest nieładna, cóż w tym złego, że skłamie i powie, jak bardzo lubi, kiedy twarz dziecka rozjaśnia się w uśmiechu? Co by komu przyszło z tego, że wyraziłaby swoją prawdziwą opinię? A kłamstwo pomagało dziewczynce dorastać w radości, dzięki czemu naprawdę stawała się ładniejsza.

Peggy zaczęła rozumieć, że to, co czyni wypowiedź dobrą lub niegodziwą, rzadko kiedy zależy od jej prawdziwości. Niewiele słów było prawdziwych — wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Liczyło się tylko, czy oszustwo dokonywane jest w dobrych zamiarach, czy też by zyskać przewagę. By załagodzić sytuację towarzyską czy też wywyższyć mówiącego w oczach innych.

Peggy stała się koneserką kłamstw. Dobre kłamstwa wypływały z miłości i dobroci — by osłonić kogoś przed cierpieniem, by ochronić niewinnego, by ukryć uczucia, których mówiący się wstydzi. Kłamstwa neutralne to fikcje zrodzone przez uprzejmość, pozwalające rozmowom toczyć się gładko, bez zbędnych, bezproduktywnych konfliktów. Co u ciebie? Świetnie.

Złe kłamstwa także były rozmaite. Zwykła hipokryzja irytowała, ale nie czyniła większej szkody, chyba że hipokryta ze wszystkich sił starał się oskarżyć innych o występki, których sam dokonywał skrycie. Niedbali kłamcy zdawali się nie mieć żadnego poszanowania dla prawdy, kłamali z przyzwyczajenia albo dla sportu. Okrutni kłamcy za to szukali najgorszych lęków swej ofiary i wtedy kłaniali, by sprawić jej ból lub ją wykorzystać; albo plotkowali, by zniszczyć ludzi, często oskarżając ich o grzechy, które sami chcieliby popełniać. Wreszcie byli też kłamcy profesjonalni, którzy mówili wszystko, co konieczne, by nagiąć innych do swej woli.

I mimo zdolności Peggy jako żagwi — i to nie zwyczajnej żagwi, która potrafi dojrzeć tylko mglistą wizję przyszłości dziecka w łonie — nawet jej często sprawiało kłopoty dostrzeżenie motywów kłamstwa, zwykle dlatego że były liczne i często sprzeczne. Lęk, słabość, chęć zdobycia sympatii mogły prowadzić do kłamstw, które u kogoś innego byłyby skutkiem bezwzględności lub okrucieństwa. W płomieniach serc trudno zauważyć różnicę. Niezbędny był czas; musiała zrozumieć wzorzec życia kłamcy, przekonać się, jaką ma duszę i dokąd te kłamstwa zdają się prowadzić.

Tak wiele pytań wynikało z każdego usłyszanego kłamstwa, że nie miała nadziei na znalezienie żadnej odpowiedzi — z wyjątkiem tych najbardziej oczywistych. Nawet kiedy znała prawdę, jaką kłamca starał się ukryć, czym była ta prawda? Matka wierząca, że ma brzydką córkę, może kłamać, mówiąc dziewczynce, że uśmiech czyni ją piękną — ale matka może się mylić, jej kłamstwo może być prawdą w oczach kogoś innego. Większość „prawd”, w które ludzie wierzyli i którym zaprzeczali kłamstwami, wcale nie była obiektywnymi prawdami. Realna prawda — co jest, co było lub co się stanie — okazywała się niemal niepoznawalna. Ludzie nie znali żadnego sposobu, by odróżnić prawdę od nieprawdy. Peggy zawsze widziała, w jaką prawdę kto wierzy, gdy wypowiada swoje kłamstwa, ale czy to oznacza, że sama znała prawdę?

Po latach sortowania kłamstw i uświadamiania sobie, że często są bardziej prawdziwe niż sama prawda, którą mają ukrywać, Peggy doszła w końcu do wniosku, że potrzebuje nie lepszego wyczucia prawdy, lecz umiejętności wysłuchania kłamstwa i reagowania na nie, jakby tylko to kłamstwo znała.

Kiedy uciekła z domu i pojechała do Bekane, pod opieką pani Modesty nauczyła się słyszeć zarówno słowa, jak i płomień serca, a przy tym pozwalać, by głos, twarz i gesty zdradzały jedynie reakcje właściwe dla wypowiedzianych słów. Czasami korzystała z wiedzy zaczerpniętej z płomieni serc, nigdy jednak w taki sposób, by rozmówca podejrzewał, że zna jego najgłębsze tajemnice.

— Nawet ci z nas, którzy nie są żagwiami, muszą opanować tę sztukę — tłumaczyła pani Modesty. — Zdolność do takiego zachowania, jakbyś nie wiedziała tego, co wiesz doskonale, jest esencją uprzejmości.

Peggy nauczyła się tego wraz z muzyką, geografią, historią, gramatyką, filozofią klasyczną i poezją.

Jednak wobec tutejszych niewolników owa umiejętność nie miała zastosowania. Potrafili ukryć przed nią płomienie swoich serc.