Zanim Yumiko zdąży ją dogonić, Sei zbiega pędem po schodach w mrok przesycony metalicznym zapachem podziemnych pałaców transportowych. Zatrzymuje się przed alcistą i jego tenorzystką i ich oczy spotykają się jak wczepiające się w siebie magnesy ponad wibrującymi strunami instrumentu.
Całe mile stamtąd, na ulicy wyłożonej cedrowymi deskami, z piersi pszczelarki wyrywa się głośny krzyk. Jej wzrok gaśnie, w powietrzu czuje tylko wilgotną woń czarnych tuneli metra.
Dwa
Nieszczęśliwa Wieża
November siedziała po turecku na podłodze w swojej sypialni — pustym, białym pokoju, którego nie przyszłoby jej do głowy porównywać do jej piętrowych uli, a który mimo to był z nimi spokrewniony, był kuzynem tych szesnastu spokojnych, wielokątnych wnętrz.
Na kolanach trzymała dużą, pustą książkę z zaczytanymi rogami, której nie przyszłoby jej do głowy porównać do swoich palców, do trzykrotnie farbowanych i nierówno podciętych włosów, do spierzchniętych ust, a która mimo to była z nimi spokrewniona, była siostrą ich wszystkich — November, jej ciała, małego białego pokoju.
Jej jaźń była równie pusta i naga jak miesiąc, w którym jej rodzice się poznali i którego imię nosiła[1], miesiąc zwiastujący śnieg, miesiąc o sercu wyrzeźbionym z surowego drewna.
Z wahaniem zaczęła pisać w notatniku. Jej charakter pisma dawno stracił wdzięk. Kapryśnawypadkowa nadmiaru maszynopisania i młodzieńczego zapału do kaligrafii dawała katastrofalny efekt: za mocno przyciskane pióro i zamaszyste wielkie litery, zbyt chwiejne, żeby mogły uchodzić za majestatyczne. Bez zastanowienia sporządziła poranny spis, rozpaczliwie starając się utrwalić swoje łóżko o poranku, puste jak kubek po kawie, zużyte, suche; chciała je wcisnąć na stronicę notatnika, upchnąć w kolumnie tekstu, która nada sens zagłębieniu, w którym wcześniej leżała Xiaohui i gdzie przetrwało ciepło jej ciała.
Robienie takich spisów traktowała jak rutynowe ćwiczenie, podobne do odmawiania różańca. Nie była to żadna obsesja ani przymus, tylko po prostu rytuał, porządkowanie świata, układanie jego elementów w wąskich, wysokich słojach zwierających rzeczowniki doskonałe. Połączone w wystarczającej liczbie rzeczowniki tworzą czasownik, a czasowniki stworzyły wszystko, ślizgając się po powierzchni pustki jak otoczaki po zamarzniętym stawie. Sama November nie stworzyła jeszcze żadnego czasownika, ale do zrobionej z wiśniowego drewna szafki w przedpokoju trafiały kolejne notatniki, słoiki i dzbanki, brązowe jak gałązki drzew, a ona nie traciła wiary.
Dlatego wcale nie myślała, że jest samotna czy — jak by to powiedziała jejmatka — schowana w skorupie jak żółw, tylko że absorbuje ją zadaniepoważniejsze niż drobne ludzkie spory i kolekcjonowanie ogromnych domów czy samochodów. Poruszała się wśród długich rzędów notesów jak między szeregami żołnierzy — rozkazując im, kształtując je i rzeźbiąc swoimi dziarskimi, niedoskonałymi dłońmi.
Polizała atrament na piórze. Żołędzie i miedź. Popiół.
Ciężko jej się spało i sen nadal nie chciał się od niej odczepić. Zawsze miała niesamowite sny. Jej ojciec, bibliotekarz, kazał jej je spisywać; zapewne w ten sposób zapoczątkował tradycję zapełniania cienkich notesów z szarego papieru, których tyle się przez lata namnożyło. Śniła kolorowo, nawet więcej niż kolorowo — śniła w odcieniach złota i szkarłatu, które na jawie nie istniały; śniła w językach znanych i obcych; śniła o dziwnych, cudownych twarzach; śniła piętrowo złożone fabuły, które zapamiętywała ze wszystkimi szczegółami, precyzyjnie, doskonale. Jak spisy.
Miejsce, o którym śniła, przenikał zapach sasafrasu i morza, liści laurowych i niesionych wiatrem nasion dmuchawca, drzewek kawowych i potu. Wgryzł się w nią, a ona podążała za nim — bezskutecznie, jak to we śnie — aż usłyszała szum gwiaździstego przyboju na świetlistym brzegu.
Następujące rzeczy są niezbędne dla miasta, napisała. Skreśliła niezbędne i powyżej drobnym pismem wpisała konieczne. Niczego nie wymazywała, nie zaczynała od nowa; pomyłki były dla spiętrzanych w stos rzeczowników równie niezbędne jak przemysł dla miasta. Dowodziły, że stos nie jest przypadkowy, że niektóre słowa zostały odrzucone i zastąpione innymi, że ktoś dokonał wyboru i przeliczył ofiary.
Przemysł, napisała poniżej. Handel. Komunikacja, budownictwo, czynszówki. Domostwa. Przedmieścia. Cyrki. Demonstracja siły i zapału. — Religia. Rytuał.
Ciemność, żal, księżyc. Kobiety. Marzenia senne.
Skóra jej policzka pamiętała dotyk ud utraconej Xiaohui. Opłakiwała ją najbardziej ze wszystkich tych, które straciła o poranku, w kuchni, przy czerwonym stole, z białą filiżanką mlecznej kawy w ręce. Przyłożyła dłoń do twarzy. Nie było jej przykro, że historyczka zniknęła, ale jej ciało płakało. Wpatrywała się w kawę, ubrana w cienką niebieską sukienkę plączącą się jej wokół łydek. Często miała wrażenie, że w myślach goni za idealną filiżanką; że pędzi od stolika do stolika w poszukiwaniu intensywnej, gęstej, kremowej kawy, korzennej, słodko-gorzkiej, mocnej, bez sztucznych aromatów, doskonałej, kompletnej, bezgranicznie kawowej. Codziennie rano zdejmowała delikatną filiżankę z mosiężnego haczyka i kiedy ją napełniała, miała nadzieję, że kawa będzie ciemna, głęboka i tajemnicza jak las — a ona zawsze zbyt szybko stygła, zawierała za dużo mleka, brudziła filiżankę i wprawiała November w rozdrażnienie.
Nosiła miedziane pierścionki, od których zieleniały jej palce. Postukała nimi bezmyślnie o filiżankę. Księga spisów leżała przed nią na stole, zamknięta. Pomyślała, że mogłaby spisać atrybuty kawowego świętego Graala, którego bez skutku poszukiwała, ale ostatecznie doszła do wniosku, że nie jest tego wart. Pszczoły też by jej nie pomogły; potykałyby się o siebie nawzajem jak złote niemowlęta i buczały bez słów o królowych, seksie i lepkich od pyłku nóżkach.
November — niczym królowa z bajki, która ma czarne włosy i całą baśń przed sobą — miała piękne lustro, które w przeszłości należało do jej matki, oprawione w lśniące żelazo, zdobione połówkami lilii i poskręcanymi liśćmi. Trzymała je blisko wyjścia ze swojego małego domku, bo tylko kiedy zamierzała pokazać się światu, interesowała się tym, jaką ją świat zobaczy.
Tego ranka wiernie odzwierciedliło jej twarz w obwódce barokowego listowia: skłębiony supeł włosów, spokojne piwne oczy i czarne znamię na policzku, jak ślad po uderzeniu, eksplozja kresek i kątów, dzieło wściekłego pająka albo pijanego architekta. Linie rozchodziły się od punktu na wysokości ucha, sięgały w górę do prawego oka i w dół do kącika ust, długie i pofalowane jak brzegi czarnej rzeki. Przytknęła do niego drżące palce, potarła, ale nie chciało zejść. Przypominało znamię na udzie utraconej Xiaohui, gorące, jakby świeżo wypalone.
Rzeczy, które zostają o poranku: wspomnienie, myśl, śnieg. Światło. Praca. Choroba. Marzenia senne.