Gabriel roześmiał się i zaraz potem zakaszlał chrapliwie, jakby dławił szloch. W końcu wziął się w garść. Miał ciemne sińce pod oczami i był tak wychudzony, jakby od wielu dni nie jadł w tym świecie.
— Wyjdź — powiedział półgłosem, skubiąc jakiś niewidzialny paproch na plastikowym blacie. — Proszę, po prostu wyjdź.
Oleg zamknął za sobą drzwi na zamek, sumiennie przestrzegając przeznaczenia kluczy, i wyszedł na śnieg.
W swoim mieszkaniu nikogo nie zastał.
Ludmiła często wychodziła w swoich — właściwych dla duchów — sprawach, toteż nie zmartwił się specjalnie, kiedy nie przywitała go w progu, nie patrzyła, jak parzy herbatę, nie moczyła stołu bosymi stopami. Odczuwał jednak zaskakującą i nieprzyjemną potrzebę płaczu, a dawno już oduczył się płakać bez Ludmiły. Wróci. Posmarował masłem zimną kromkę chleba i ugotował jajko. Miał gęsią skórkę na karku. Gabriel nie widział drugiej połowy jego snu, nie znał jej, nawet się nie domyślał. Jakaż ona była realistyczna. Jaka oschła. Jaka cielesna.
Oleg rozumiał umarłych, tak mu się przynajmniej wydawało. Został przez nich dobrze wychowany i wytrenowany. Znał ich jutrznie i nieszpory. Bywał w ich mieście, jeździł ich pociągami. Widział Manhattan takim, jaki był naprawdę, ponieważ siostra dawno nauczyła go rozpoznawania znaków szpecących ten konający świat jak wypalone plamy starą żarówkę.
Snów jednak — w przeciwieństwie do śmierci — nie posiadł na własność. Rzadko je pamiętał, rzadko się nimi przejmował. W porównaniu z jego siostrą i miastem wydawały się małe i wątłe. A to drugie miasto, miasto Gabriela… Ono się nie liczyło. Ludmiła była tam, Ludmiła była tutaj. Dlaczego nie? Nic tak nie błyszczało jak ona. Co za różnica, czy będzie naprawiał zamki w mieście ze szkła i kamienia, czy spacerował wśród obłąkanych bankierów nad brzegami mlecznej rzeki? Tu przynajmniej nie musiał kelnerować. Ludmiła była stałą. Jedyną stałą. Tło nie miało znaczenia. Gabriel tego nie rozumiał, nie mieściło mu się w głowie, że to nieważne, czy miasto jest prawdziwe, czy nie.
Ale Ludmiła nie wracała. Mijały tygodnie, minął miesiąc. Nigdy nie znikała na tak długo, nawet kiedy zakochał się w Polce z Brooklynu i postanowił w końcu odesłać siostrę. Czas się rozstać, myślał wtedy. Chciał się ożenić z tą Polką, która nie zrozumiałaby, dlaczego musi z nimi mieszkać martwa dziewczyna. Miła nie płakała, nie histeryzowała, w ogóle nic nie robiła — po prostu wymknęła się przez okno. Nie było jej dokładnie przez siedemnaście dni, które odliczał nacięciami na wewnętrznej stronie łydki.
Wróciła, kiedy przestał jeść, a Polka zaczęła się przymilać do jego lekarza.
— Czemu wróciłaś? — zapytał.
— Ktoś musi cię opatrzyć — odparła i wtuliła twarz w jego ramię.
Polka rzuciła go dla pracownika opieki społecznej, który codziennie przynosił jej kwiaty pomarańczy, i w końcu całkiem o nim zapomniała. Nie płakał po niej. Dostał nauczkę. Nigdy więcej nie próbował pozbyć się Ludmiły.
Teraz jednak upłynęło dwadzieścia siedem dni. Zaczął je zaznaczać w taki sam sposób jak poprzednio, brzytwą na skórze nogi — nie dlatego jednak, że czuł taki przymus, lecz dlatego, że chciał ją zwabić magią współczucia. Jeżeli wystarczająco się porani i znów będzie wymagał opatrunku, Ludmiła wróci.
Nie wracała. Czasem myślał jeszcze o Gabrielu, ale brzemię tej porażki całkowicie go przygniatało. Skupił się więc na pracy. Zaniedbał je — swoje klucze i zamki — w wirze szaleństwa dwojga bliskich i niezwykłych kochanków, ale to już zdarzało się wcześniej. Wybaczyły mu. Z frontowych drzwi przeznaczonego do rozbiórki szpitala nad Hudsonem wymontował ciężki mechanizm zamka i przeniósł go do małej sypialni, gdzie przechowywał swoje zbiory. Zamek emanował matową wrogością — nowo przybyły wśród tubylców. Oleg przynosił mu coraz to nowe klucze, z którymi mógłby się związać, zamek jednak odrzucał je wszystkie z dumnie zadartym pokrętłem, aż Oleg dał sobie spokój. Najstaranniej jak umiał wsłuchiwał się w każdy naprawiany zamek, szukał jego sekretnego jęku, szczęku i zgrzytu jego pragnień, ale nade wszystko nasłuchiwał cichego, zimnego głosu nawołującego go z coraz bardziej odległych drzwi. Teraz słyszał tylko ciszę i daleki Atlantyk. Miła nigdy przedtem go tak nie dręczyła. To nie było w jej stylu.
Zaczął zaniedbywać dom. Miła nie zmyłaby mu za to głowy, ale kusiłoby ją, żeby jakoś to skomentować. „Jajko wystygło”. „Herbata zgorzkniała”. „Talerz się zakurzył”. Proste stwierdzenia, bez oskarżania, bez dobrych rad. Gdzież ona się podziała?
Przypuszczał, że zna odpowiedź na to pytanie. Widział ją tam, nad białą rzeką, w niebieskiej sukience. Jeśli nie było jej tutaj, musiała być tam; może tam właśnie się udawała, kiedy miała dość żywych. Może wyławiała sobie płaszcz z ulicy i przechadzała się pod palmami z tym niezwykłym śniegiem we włosach. Może miała tam kochanka.
Oleg też tam był. Z siostrą. Trzymał jej zimną dłoń, gdy siedzieli na żelaznej ławce. Widział krzywiznę jej ucha. Był tam, od tamtej pory bywał tam co noc, na brzegu białej rzeki, przemoczony jej wodami. A Miła co noc spoglądała na niego spod oprószonych śniegiem włosów i z rozczarowaniem kręciła głową. Odwracała się do niego plecami pod tuzinem księżyców i zagłębiała w ceglany tunel, a on nie mógł za nią pójść, po prostu nie mógł, nie miał wstępu do miejsc, w których się pojawiała. Bursztynowe cienie gęstniały i odcinały mu drogę. To było jak łamigłówka, której nie umiał rozwiązać. Nie nadążał za nią.
Nie był jednak aż tak tępy, żeby się nie domyślać, jak to działa. Dwa razy miał w ustach ciało kochanka lub kochanki — i dwa razy we śnie przeniósł się do tamtego miejsca. Nie wiedział tylko, jak znaleźć kogoś innego niż ta druga Ludmiła z lwią grzywą i szerokimi ustami, oraz chudy, delikatny Gabriel. A przecież na pewno byli jacyś inni. Musieli być. Wirus uwielbia towarzystwo.
Nie miał pojęcia, gdzie ich szukać. To był przypadek, wpadka, jak niechciane dziecko. Nie wiedział nawet, jak o tym mówić. A w sztuce niemówienia o rzeczach, na których się znał, osiągnął niezrównane mistrzostwo: Manhattan, Ludmiła, sekretne tęsknoty zamków, przenikliwy lament przeznaczonych im kluczy. Uspokajało go kolekcjonowanie rzeczy, które znał, i niemówienie o nich. Miasto po drugiej stronie snu — teraz musiał je dodać do listy. Za bramą z rogu… Z rogu, prawda? Przypomniał sobie fragment ze starej książki, którą uwielbiała jego matka. Chyba z Wergiliusza. To było coś o dalekich podróżach i morzu. „Do krain sennych wchód dwojaki: bramą z kości słoniowej i bramą rogową[2]”. W dzieciństwie przerażało go wyobrażenie olbrzymich wrót ze splątanych poroży.
To musiały być wrota Palimpsestu.
Przełknął nazwę miasta, choć na chwilę utkwiła mu w gardle, jak nieforemny cukierek przeciskający się przez wilgotną, różową przestrzeń. Wypowiadanie jej tutaj, w mieszkaniu, wśród tylu innych mieszkań, w których toczyło się życie, było trudne, niedorzeczne. Nie umiałby powiedzieć, skąd je zna, tak jak nie umiałby sobie przypomnieć chwili, w której nie wiedział, że tu jest Manhattan. Nowy Jork. Miasto po prostu było, istniało i tak właśnie się nazywało, ale nie miał pojęcia, co jest palimpsestowym odpowiednikiem Tunelu Hollanda albo Mostu Waszyngtona. Zawsze wydawało mu się to ważne, czy do miasta wjeżdża się przez most, czy tunelem; czy do góry, przez mgłę, na lśniące srebrzyście ulice, czy w dół, do podziemnego świata fioletowych cieni i eleganckich pucharów pełnych krwi.