Выбрать главу

Mat chrząkał, po czym wręczył siekierę jednej z osób stojących nieopodal, szczupłej taireńskiej kobiecie.

– Trzymaj ich w ryzach, Cynd.

– Tak jest, lordzie Cauthonie.

– Nie jestem żadnym cholernym lordem – powiedział jak zawsze Mat i wziął do rąk swój ashandarei.

Odszedł, po czym odwrócił się, by popatrzeć na wznoszoną palisadę. Spostrzegł, że przygląda mu się grupka członków Straży Skazańców, przechadzająca się wzdłuż rzędów pracujących ludzi. Jak wilki pomiędzy owcami.

Jego armii nie pozostawało wiele czasu na przygotowania. Użytkowanie bram sprawiło, że wyprzedzili Trolloki, ale im nie uciekli. Światłości, nie było od nich ucieczki. Mat dostał jedynie możliwość wyboru pola walki, a to miejsce w Merrilorze wydawało się najlepsze.

„To jak wybór miejsca na swój grób” – pomyślał. – „Ale wolałbym jednak raczej nie wybierać”.

Palisada wzrastała przed lasem znajdującym się po wschodniej stronie pola. Mat nie miał czasu, by wydzielać teren czy otaczać go w całości ścianą z drewnianych pali. Nie miałoby to większego sensu. Dysponując sharańskimi przenoszącymi, Cień mógł przedrzeć się przez palisadę niczym miecz przez jedwab. Ale niektóre palisady, te z kładkami na szczycie, dawały łucznikom możliwość atakowania Trolloków z pewnej wysokości.

Mat miał możliwość wykorzystania dwóch płynących nieopodal rzek. Rzeka Mora płynęła na południowy zachód pomiędzy Wyżynami a Wzgórzem Dashar. Jej południowy brzeg znajdował się na terytorium Shienaru, a północny w Arafel. Łączyła się z rzeką Erinin, która płynęła dokładnie na zachód od południowego krańca pola. Rzeki te mogły być przydatne bardziej niż jakiekolwiek mury, szczególnie teraz, gdy Mat miał zasoby, by dobrze ich bronić. Jeśli można to nazwać zasobami. Połowa jego żołnierzy była zielona niczym wiosenna trawa, a druga połowa walczyła do upadłego tydzień wcześniej. Na trzech walczących ludzi mieszkańcy Ziem Granicznych stracili dwóch – Światłości, dwóch na trzech. Mniejsza armia mogłaby się w ogóle rozpaść. Trolloki czterokrotnie przewyższały liczbą ludzi Mata – przynajmniej tak wynikało z raportów Niebiańskiej Pięści. Szykowała się trudna przeprawa.

Mat naciągnął kapelusz, a potem powiódł palcem po powierzchni nowej przepaski na oko, którą dała mu Tuon. Czerwona skóra. Podobało mu się to.

– Bywajcie – powiedział, mijając rekrutów ze Straży Wieży. Ćwiczyli za pomocą pałek o zaostrzonych końcach. Wyglądało to tak, jakby szybciej mieli zranić samych siebie niż wroga.

Mat wręczył jednemu z ludzi swój ashandarei, następnie wziął z rąk innego pałkę, podczas gdy pierwszy zasalutował z werwą. Większa część rekrutów była tak młoda, że nie golili się chyba częściej niż raz w miesiącu. Jeśli chłopak, który podał Matowi pałkę, miał choć o dzień więcej niż piętnaście lat, to Mat zjadłby swoje buty. Nawet bez gotowania!

– Nie możecie kulić się ze strachu za każdym razem, gdy pałka w coś uderzy! – rzekł. – Jeśli zamkniecie oczy podczas bitwy, będziecie martwi. Czy ostatnim razem nie zwracaliście na to żadnej uwagi?

Mat wziął do rąk pałkę, pokazując młodzikom, gdzie należy ją chwycić, po czym szkolił ich w sztuce blokowania ciosów, której nauczył go ojciec w czasach, gdy Mat był dość młody, by sądzić, że walka może być zabawna. Spocił się, po kolei walcząc z każdym z rekrutów i zmuszając każdego do wykonania blokady.

– Niech sczeznę, ale to musicie pojąć – rzekł głośno. – Nie dbałbym o to specjalnie, bo większość z was ma zamiast mózgu wióry drewna, ale jeśli pozwolicie się zabić, wasze matki będą chciały, bym je o tym poinformował. Nie zrobię tego, pamiętajcie. Ale między grami w kości, będę miał lekkie poczucie winy, a ja tego nienawidzę tego uczucia, więc uważajcie!

– Lordzie Cauthonie? – odezwał się chłopak, który podał Matowi pałkę.

– Nie jestem… – Mat urwał. – Cóż, o co chodzi?

– Czy nie możemy nauczyć się walczyć mieczami?

– Światłości! Jak ci na imię?

– Sigmont, panie.

– Więc, Sigmoncie, jak sądzisz, ile mamy czasu? Może mógłbyś wyjść na chwilę, pogadać z Władcami Strachu albo Pomiotem Cienia i poprosić ich, by dali parę miesięcy więcej, tak bym mógł was prawidłowo wyszkolić.

Sigmont zarumienił się, a Mat oddał mu pałkę. „Chłopcy z miasta”. Westchnął.

– Patrzcie uważnie, bo wszystko, co pokazuję, ma służyć temu, żebyście umieli się bronić. Nie mam czasu, by zrobić z was wielkich wojowników, ale mogę nauczyć was działać razem, tworzyć formację i nie uciekać, gdy pojawią się Trolloki. To da wam znacznie więcej niż jakakolwiek fantazyjna szermierka, wierzcie mi.

Chłopcy przytaknęli, choć niezbyt ochoczo.

– Wracajcie do ćwiczeń – rzekł Mat, ocierając czoło i spoglądając przez ramię. Krwawe popioły! W jego stronę kierowała się Straż Skazańców.

Mat schwycił swój ashandarei i ruszył, po czym zanurkował między namiotami. Tu wpadł na kroczącą ścieżką grupę Aes Sedai.

– Mat? – zapytała znajdująca się pośród nich Egwene. – Czy wszystko w porządku?

– Cholera jasna, ścigają mnie – odpowiedział, wyglądając zza namiotu.

– Kto cię ściga?

– Straż Skazańców. Oczekują, że wrócę do namiotu Tuon.

Egwene poruszyła palcami, odsyłając Aes Sedai. Pozostały z nią tylko dwa cienie – Gawyn i seanchańska kobieta.

– Mat – rzekła Egwene cierpkim tonem. – Cieszę się, że w końcu dostrzegłeś prawdę i chcesz opuścić obóz Seanchan, ale czy nie mógłbyś poczekać, aż bitwa się skończy i dopiero wtedy uciec?

– Przepraszam – powiedział, słuchając tylko połowicznie. – Ale czy możemy porozmawiać w drodze do kwatery Aes Sedai? Tam za mną nie pójdą. – Może nie. Ale jeśli cała Straż Skazańców przypominała Karede, to może tak. Karede potrafiłby zanurkować w pogoni za człowiekiem, który skakałby z klifu.

Egwene ruszyła do obozu. Była niezadowolona z zachowania Mata. Jak to możliwe, że Aes Sedai potrafiły być tak perfekcyjnie pozbawione emocji jednocześnie pozwalając, by człowiek wiedział, że go potępiają? Zacznij nad tym rozmyślać, a Aes Sedai podążą za tobą na klif, by mu wytłumaczyć – w szczegółach – co robi nieprawidłowo na swej drodze do samobójstwa.

Mat zaś życzył sobie, aby myśli, które ostatnio go nawiedzały, nie sprawiły, by czuł się jak ktoś, kto skacze z klifu.

– Będziemy musieli wytłumaczyć Fortuonie, dlaczego uciekłeś – mówiła Egwene, kiedy zbliżali się do kwatery Aes Sedai. Mat zadecydował, by to było dość daleko od Seanchan. – Wasze małżeństwo to jednak problem. Sugerowałabym, żebyś…

– Poczekaj, Egwene – przerwał jej Mat. – O czym ty mówisz?

– Uciekasz przed seanchańskimi strażnikami. Czy mnie nie słuchałeś… Oczywiście, że nie. To miło wiedzieć, że kiedy świat się rozpada, parę rzeczy jest absolutnie niezmiennych. Cuendillar i Mat Cauthon.

– Uciekam przed nimi – wyjaśnił Mat, spoglądając przez ramię – bo Tuon chce, żebym sprawował sądy. Za każdym razem, gdy jakiś żołnierz błaga ją o łaskę w związku z popełnieniem jakiegoś przestępstwa, to ja muszę, do cholery, wysłuchiwać jego zeznań!

– Ty – rzekła Egwene – wydajesz wyroki?

– Wiem – odrzekł Mat. – Za dużo cholernej roboty, jeśli chcesz znać moje zdanie. Unikałem strażników przez cały dzień, starając się skraść trochę czasu dla siebie.

– Trochę uczciwej pracy nie zabiłoby cię.

– Sama wiesz, że to nieprawda. Żołnierka to uczciwa robota, a ludzie stale muszą zabijać.

Gawyn Trakand najwyraźniej praktykował czasem bycie Aes Sedai, bo rzucał Matowi tak gniewne spojrzenia, że Moiraine byłaby z nich dumna. No cóż, niech tak będzie. Gawyn był księciem. Miał prawo sprawować sądy. Prawdopodobnie wysyłał paru ludzi na szubienicę w czasie przerwy na lunch, ot tak by nie wychodzić z wprawy.